poniedziałek, 13 grudnia 2010

Czas na rewolucję


Informujemy, że właśnie wkroczyliście na teren muzeum. 
Tu się już nic nie dzieje. Tutaj tylko kurz siada, podłoga skrzypi i portier za drzwiami przysypia.
Ten blog został zamknięty. Na poważnie. Bez żartów.

Na szczęście jest miejsce, gdzie towarzystwo się przeniosło.

piątek, 10 grudnia 2010

Jesteś tym czego szukasz - Zeitgeist

Nie jest wcale tak źle. Wśród najczęściej wyszukiwanych przez polskich internautów osób w 2010 roku, trzy pierwsze miejsca nalezą do Justina Biebera, Lecha Kaczyńskiego i Shakiry. Towarzystwo doborowe, nie ma co mówić. O ile jednak pierwsze i trzecie miejsce zajmują osoby cieszące się stale rosnącą popularnością (i żywe), o tyle Lech miał swoją chwilę sławy w kwietniu, po czym już w maju gwałtownie stracił audytorium. Należy więc zrzucić Lecha na karb narodowej słabości do chwalebnie poległych, a na jego miejsce wrzucić miejsce czwarte, Selenę Gomez, kimkolwiek jest.

Bardziej od powyższych cieszą wyniki najczęściej wyszukiwanych potraw. W kończącym się roku Polacy notorycznie szukali (fanfary, orkiestra tusz...) grzybów marynowanych! Jenak jesteśmy normalni, nie zmieni nas ponad sto lat zaborów, ruskie, klęski żywiołowe i służba zdrowia. Grzybki marynowane, no matko jedyna, jak to przaśnie, domowo i swojsko brzmi!
Wrażenie psuje drugie i trzecie miejsce - vifon i lays, z pewnością napędzane przez pracowników korporacyjnych (dla których chińskie zupki to naturalna pasza). Ale już ogórki małosolne przepis na czwartym - podnoszą na duchu, globalna wioska nam może, a komputer w domu i zagrodzie to rodzimy, naturalny folklor za którym przepadam.

Więcej wyników Zeitgeist'u, corocznego badania internetu, publikowane przez Google, można znaleźć tutaj >>>

środa, 8 grudnia 2010

Historie taksówkowe - dobre rady

Częścią mojej pracy jest stały nasłuch konkurencyjnych stacji lokalnych, co w praktyce sprowadza się do tego, że w naczelnym miejscu biura stoi radio, gra dziarsko, uprzyjemnia pracę, a my jak psy Pawłowa strzyżemy uszami za każdym razem jak pojawia się sygnał bloku reklamowego. Przy okazji wpadają w ucho aktualne topowe kawałki muzyczne oraz konkursy, w których od czasu do czasu biorę udział. Tą metodą z satysfakcją wygrałem dzisiaj bilety na koncert jazzowy.

Pojechałem je odebrać w drodze powrotnej do domu. Pan taksówkarz, zawsze rozmowny i posiadający własne zdanie na każdy temat, kiedy dowiedział się o celu mojej podróży, niespodziewanie zapytał:
- Ale wie kiedy powiedzieć żonie o koncercie?
- Noo, chyba po przyjeździe do domu - odpowiedziałem, niepewny do czego zmierza.
- Eh, młody. Ja to już ponad trzydzieści lat z żoną... I powiem, z sympatii powiem, że żonie trzeba o wyjściu powiedzieć na dwie godziny przed!
- Hm, ciekawe. A czemu?
- Jak to czemu - zrobił melodramatyczną pauzę - z oszczędności! Powie pan żonie dzień wcześniej, to ma pan gwarantowane, że zaraz znajdzie chwilę żeby wyskoczyć po nową garsonkę, bluzeczkę albo rajstopy przynajmniej. Bo przecież nie ma się w co ubrać - w tym ją widzieli, to już stare, niemodne, panie! Takie to są stworzenia, że jeśli nawet raz nie założy, ale się w szafie napatrzy, to już - zużyte!
- Kurcze - odezwałem się po chwili, oświecony nową ideą - ma pan rację. Jeszcze przecież fryzjer, jakaś kosmetyczka...
- Tak tak! I widzi pan - same koszty! - wykrzyknął z mocą taksówkarz. - A tak, powie pan kilka godzin przed, to makijaż zdąży zrobić, a na resztę czasu już nie starczy, hihihi...

Z tym hihihi, budujące właściwy stopień porozumienia, rozstaliśmy się pod moim blokiem.

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Klasyka zimowego gatunku



Słońce zimą jest czymś tak wspaniałym, że od razu zachęca do spacerów. Na tym pierwszym bardziej nachodzili się rodzice, na tym drugim były już w użyciu dziecięce nogi.




Niesamowite w dziecięcych twarzach jest zbliżenie, które pokazuje idealnie gładką skórę, bez przebarwień i zmarszczek. Niektórzy by dodali, że również bez indywidualnych rysów. Gdzieś pod tą buzią czai się już twarz, by lada moment nam się ukazać, a wraz z nią całą siłę charakteru.

Zmiana planów na wieczór

Kiedy dziecko zaśnie, rodzice mogą wreszcie z żarem oddać się swoim namiętnościom.
Dostawa hurtowa, w sam raz dla takich wygłodnialców jak my.
Oczywiście, jeżeli ktoś chce dołączyć do naszych wieczornych igraszek, to zapraszamy, dla każdego znajdzie się miejsce.


czwartek, 2 grudnia 2010

Śniegowe historie

Obserwowałem przez okno sąsiada, który od wczesnych godzin rannych odśnieżał samochód. Kiedy wychodziłem do pracy stał zmęczony przy aucie, oparty o łopatę i wyraźnie załamany.
- Dzień dobry! - przywitałem się. - Nieźle panu poszło - pochwaliłem, żeby go trochę podnieść na duchu.
- Może i nieźle, ale odśnieżyłem cudze auto! Tak zasypało, że własnego nie znalazłem!


Rzecz jasna autobus nie zjawił się. Zasuwam więc na nogach przez zaspy i tunele, wyprzedzam samochody grzęznące w śniegu, wokół panuje miękka cisza tylko czasem pokrzykują do siebie sąsiedzi po przeciwnych stronach ulicy.
- Jak tam, panie Zenku, chodnik odśnieżony? - krzyczy zażywna kobieta, w kurtce włożonej na fartuch i czapce spadającej na oczy.
- Ee tam chodnik! - odpowiada z naprzeciwka wąsacz w dresie wpuszczonym w kozaki - Jak wyszedłem z domu to z dachu śnieg zjechał, drzwi zasypał i wrócić nie mogę!


Pędzę przez zaspy w dziewiczej okolicy, której ani łopata, ani pług nie splamił. Dołącza do mnie mężczyzna, z laptopem na ramieniu i torbą przygotowaną do podróży, który w szlachetnych butach z miękkiej skóry z mozołem brnie przez tunele. Po drugiej stronie ulicy widzimy w miarę utrzymany chodnik, jednak żeby tam dotrzeć trzeba by przebić się przez obie, półtorametrowe, zaspy na poboczach. Niespodziewanie, wykonując skomplikowane ewolucje mające na celu ochronę laptopa, niedoszły podróżny przewraca się w jedną tych zasp. Pomagam mu wygramolić się, jednak te jego cholerne, biznesowe buciki są tak śliskie, że nie jest w stanie normalnie stanąć, przechyla się jeszcze raz i pociąga mnie w zaspę za sobą.
- Skoro już trochę się przebiliśmy - z głębi śniegu rezolutnie pyta mężczyzna - to może spróbujemy przejść na drugą stronę ulicy?

środa, 1 grudnia 2010

Koniec świata w Górach Zielonych

Najpierw spadła na nas niespodziewana zima. Wicher szarpał korony drzew, zlęknieni przechodnie kłaniali mu się w pas, dygocą z zimna i przeklinając pod nosem. Śnieg sypał prawie poziomo, a obserwując go przez okno odczuwało się morze litości dla wszystkich, którzy w taką pogodę coś muszą. Na przykład kopać piłkę.

Potem zaczęły wybuchać kuchenki. Pół miasta prawie wybuchło, drugie pół cudem uniknęło podobnego losu w porę wyrzucając zbuntowane urządzenia przez okno. Wracając nocą do domu na własne oczy widziałem jak ludzie nieśli je, w sobie tylko znanym celu, i na pewno nie było im zimno. Dźwigać taki złom to wspaniała rozgrzewka.
Ponoć całe Góry Zielone miały być otoczone kordonem bezpieczeństwa, ale wszystkie siły skupiono na opanowaniu pożarów i ewakuacji tysięcy poszkodowanych, więc nie było już komu miasta otaczać. Przyjechał nawet TVN a to dobitnie świadczy o randze wydarzenia.

I wreszcie, najgorsze ze wszystkiego - ponad dwadzieścia minut stałem na tym cholernym mrozie, czekając na autobus, który nie przyjechał. Koniec świata jest blisko, nikt nie może zaprzeczyć.

Swoją drogą trochę szkoda, bo Basia zaczęła spokojnie zasypiać kiedy Uli nie ma. Tyle roboty na marne!