Częścią mojej pracy jest stały nasłuch konkurencyjnych stacji lokalnych, co w praktyce sprowadza się do tego, że w naczelnym miejscu biura stoi radio, gra dziarsko, uprzyjemnia pracę, a my jak psy Pawłowa strzyżemy uszami za każdym razem jak pojawia się sygnał bloku reklamowego. Przy okazji wpadają w ucho aktualne topowe kawałki muzyczne oraz konkursy, w których od czasu do czasu biorę udział. Tą metodą z satysfakcją wygrałem dzisiaj bilety na koncert jazzowy.
Pojechałem je odebrać w drodze powrotnej do domu. Pan taksówkarz, zawsze rozmowny i posiadający własne zdanie na każdy temat, kiedy dowiedział się o celu mojej podróży, niespodziewanie zapytał:
- Ale wie kiedy powiedzieć żonie o koncercie?
- Noo, chyba po przyjeździe do domu - odpowiedziałem, niepewny do czego zmierza.
- Eh, młody. Ja to już ponad trzydzieści lat z żoną... I powiem, z sympatii powiem, że żonie trzeba o wyjściu powiedzieć na dwie godziny przed!
- Hm, ciekawe. A czemu?
- Jak to czemu - zrobił melodramatyczną pauzę - z oszczędności! Powie pan żonie dzień wcześniej, to ma pan gwarantowane, że zaraz znajdzie chwilę żeby wyskoczyć po nową garsonkę, bluzeczkę albo rajstopy przynajmniej. Bo przecież nie ma się w co ubrać - w tym ją widzieli, to już stare, niemodne, panie! Takie to są stworzenia, że jeśli nawet raz nie założy, ale się w szafie napatrzy, to już - zużyte!
- Kurcze - odezwałem się po chwili, oświecony nową ideą - ma pan rację. Jeszcze przecież fryzjer, jakaś kosmetyczka...
- Tak tak! I widzi pan - same koszty! - wykrzyknął z mocą taksówkarz. - A tak, powie pan kilka godzin przed, to makijaż zdąży zrobić, a na resztę czasu już nie starczy, hihihi...
Z tym hihihi, budujące właściwy stopień porozumienia, rozstaliśmy się pod moim blokiem.