wtorek, 16 listopada 2010
Pozoranci biurowi
Przy okazji słuchania - zespół o wdzięcznej nazwie Węgorze. Szyją przyzwoitego bluesa, wyglądają jak muppety i przyjemnie brzmią w taką pogodę.
piątek, 12 listopada 2010
Wydajność w normie
Nie może.
Z żalu ukarzę wszystkich porcją dowcipów, które można przełknąć tylko ze względu na okoliczności.
Dziki Zachód. Gość w saloonie popija whisky. Nagle wchodzi centaur i go obsobacza:
- Ile można chlać? I to samemu? Nie znudziło ci się?
Gość rzuca forsę na bar, dopija whisky i mówi do centaura:
- Dobra, synu, siodłaj matkę i jedziemy.
- Kochanie gdzie jesteś??
- Na polowaniu...
- A kto tam tak głośno dyszy?
- Niedźwiedź...
- A czemu dyszy?
- Bo jest ranny, postrzeliłem go...
- A dlaczego on dyszy damskim głosem?
- Nie wiem... jestem myśliwym, nie weterynarzem...
Lato. On, ona i pies, na szczycie wzgórza, w uniesieniu spoglądają w niebo, gdzie na czarnym firmamencie raz po raz błyskają świetlnymi śladami spadające gwiazdy. Romantyka.
On: Ciekawe, czy mi dzisiaj da?
Ona: Ciekawe, czy mnie dzisiaj weźmie?
Pies: Jaki interesujący pas asteroid w gwiazdozbiorze Pegaza!
środa, 20 października 2010
Choroby, dolegliwości, lekarstwa
Kiedy moja choroba stała się legalna w oczach pracodawcy, natknąłem się na niespodziewany mur niezrozumienia ze strony współpracowników. W ich opinii trzeba być skończonym wariatem, aby brać chorobowe, które przecież obniża prowizję, wpływa negatywnie na opinię w firmie, bo kto w ogóle waży się chorować, już lepiej wziąć urlop, ale tak na dwie godziny, żeby jednak trochę normy wyrobić. Z racji tego, że nigdy w życiu nie byłem na prawdziwym chorobowym, z rozkoszą schowałem wszystkie te uwagi do pudełka i wróciłem do domu, w międzyczasie biorąc udział w paradzie bakterii i wirusów, jaka ma miejsce w październiku w środkach komunikacji miejskiej.
W kwestii lekarstw postąpiłem zgodnie z zaleceniami oszczędnej lekarki, o której można powiedzieć wszystko, z wyjątkiem tego, że sponsorują ją koncerny farmaceutycznie. Odkryłem przy okazji kilka domowych recept na dolegliwości: na kichnie znakomite jest przytrzaśnięcie palca, najlepiej szufladą, bo można to zrobić samemu. Kichanie przechodzi z gruntu, na długi czas. Ból głowy i obniżenie humoru poprawia kopnięcie małżonki w pupę, oczywiście z wyczuciem. W ramach odwetu małżonka rozładuje również swoje stresy (pięścią lub stopą) i wszyscy zyskają. Poza tym zawsze pozostaje piesek, którego można zrugać, co zawsze poprawia nastrój. Podejrzewam, ze każde gospodarstwo domowe ma w swojej apteczce sporo podobnych medykamnetów.
wtorek, 25 maja 2010
Gimnastyka pracownika
Jak wiadomo Sklepy Elektronowe potknęły się i padły, a ja wyleciałem z wygodnego siodełka na szeroko pojęty bruk. Zacząłem pierwszy raz w życiu szukać pracy, który to proces trwa do tej pory. Uprawiam go z pasją raczej odkrywcy niż bezrobotnego.
Pracy jest sporo. Tygodniowo portale internetowe dostarczają grubo ponad setkę ogłoszeń tylko z naszego rejonu, więc jest w czym wybierać. Oczywiście 90% jest poza moimi kompetencjami, reszta grzecznie oleje moje wciąż doskonalone CV, a ci którzy odpowiedzą rzadko okazują się pracodawcami oferującymi warunki z grubsza określanymi jako humanitarne. Byłem dla przykładu na rozmowie w JYSKu, gdzie zaproponowano mi pracę od 9 do 23 za 1600 brutto, o ile przejdę rygorystyczne szkolenia. Wszystko sprowadza się więc do szukania i cierpliwości.
Przypomina to kupowania na aukcjach: czaisz się wiele tygodni, licytujesz do wyznaczonego progu, aż wreszcie się uda i trafisz okazję. Szukam pracy już okrągły miesiąc, wysłałem kilkadziesiąt podań i ciągle albo oni nie tańczą, albo ja nie znam kroków. Postępy są jednak wyraźne - dokumenty referencyjne są dopracowane do granic możliwości.
W odwodzie mam zawsze pogodny żywot bezrobotnego. Jak się nad nim zastanawiam to jest sporo spraw, odkładanych co dnia, które można by nadrobić jako taki bez robotny, perspektywa wręcz kusząca.
środa, 28 kwietnia 2010
Sklepy Elektronowe - Było sobie życie
- Zobacz! Zobacz! Więzienie! - woła mały chłopiec.
- Łoooo... - dziwi się coś młodszego i podatnego na sugestie.
- Możemy tam pójść i się całkowicie zgubić!
- Ja nie chcę!
- I nikt nas całkowicie nie znajdzie! I tam zjadają ludzi! - płynie na fali chłopiec, angażując się coraz bardziej.
- Wcale nie - odzywa się trzeci głos, ewidentnie przemądrzały, w okularach i z zadartym nosem. - Zobaczcie, tam ktoś stoi! - i wskazując na mnie, głosem wytrawnego poszukiwacza niezwykłości, dodaje - Tam jest życie!
Cała trójka wstrzymała oddech. Przez kilka chwil obserwowała oślepione, zaskoczone życie, nie przygotowane do roli eksponatu. Prawdopodobnie wydało im się ono tak mało ciekawe, można powiedzieć - mało żywe, że z głośnym tupotem, wśród wzajemnych kuksańców i przepychania, wrócili na powierzchnię.
sobota, 27 czerwca 2009
Misja ukończona

Na początku maja podjęłam się przeprowadzenia w Zielonej akcji propagującej jogę. Była to część ogólnopolskiej inicjatywy, byli zatem sponsorzy i nawet wzmianka w programie śniadaniowym TVNu. Na lokalnym rynku, że tak to nazwę, byłam jednak zdana na siebie - i jeśli chodzi o pozwolenia, i o reklamę. Dobrze, że ludzie mają kiepską zdolność przewidywania przyszłości, bo rzeczywistość zawsze odbiega od wyobrażeń. Wszyscy wyobraziliśmy sobie dobrą pogodę. Dwa razy z powodu deszczu zajęcia się nie odbyły. Jeśli chodzi o skalę ogólnopolską, to ponoć i tak dobrze. Wyobraziłam sobie również, że uda mi się nawiązać kontakt z innymi nauczycielami jogi z Zielonej, tak, aby tę akcję zrobić wspólnie. Wszystkie spotkania przeprowadziłam osobiście, czego bynajmniej nie żałuję.
Okazało się, że góry zielone mają dobry klimat na tego rodzaju przedsięwzięcia. Nie było problemów z pozwoleniami. Informacje ukazały się w gazecie, radiu i nawet w jakieś tajemniczej stacji telewizyjnej. Pewnego razu dwójka młodych ludzi uzbrojona w kamery i mikrofon przyszła, przeprowadziła ze mną wywiad, zadała kilka pytań i poszła. Ktoś spytał potem, skąd oni byli. A mi takie pytanie nie przyszło do głowy...
Dziś poprowadziłam ostatnie zajęcia. Przekonałam się, jak dużą frajdę sprawia mi robienie takich bezpłatnych, otwartych zajęć. Tylko, tak sobie myślę, że nie wróży to najlepiej mojej finansowej karierze. Na szczęście jest kryzys i takie bogacenie się jest już niemodne.
wtorek, 16 września 2008
Praca nam błyszczy, trochę
Praca Ulexa to przede wszystkim studium zmienności, oparte o regularne poranki, ale z nadzieją na drugie śniadanie, bo przecież zdarza się, że nikt nie przyjdzie. Praca w Sklepach Elektronowych to pięknie wykrojony kawał czasu, równy bloczek 8h z maleńkimi rysami o smaku kawy lub obiadu.
Ulex ma nadzieje że, które się spełniają lub nie, ustalenia i zmiany planów zajęć, zmienne niezależne lub środowiskowe, niekoniecznie realne, ale potetencjaloność absolutnie wystarcza by poczuć różnice z dynamiką równika, prezentowaną w chłodnej piwnicy, odmierzaną kolejnymi stopniami od początku do kończa wyznaczonego czasu.
Mój zamknięty, przewidywalny w swym schemacie, świat, wydaje się pociągający zawsze wtedy, gdy Nieoczekiwane pojawia się u Uli, rzecz z gruntu obca w Sklepach, bo nawet niespodzianki są tu zawsze w jakiś sposób zgodne z regułami gry. Joga czaruje od chwili, gdy sinusoida przekracza magiczny poziom średniej, w rejonie której lewituję, wkraczając w obszary poza zasięgiem mojej pracy, szerokiego planowania i radosnej koincydencji dni niespodziewanie wolnych.
Jedno pozostaje wspólne - satysfakcja, panie, niezły kawał zadowolenia kiedy przychodzi ktoś i mówi - u was to najlepiej...
wtorek, 19 lutego 2008
Wielkie Rozproszenie
Moja uwaga nie daje rady, pajęcze zmysły szaleją gdy jednocześnie koresponduję z firmą, składam zamówienie, projektuję ulotki, odbieram telefon i obsługuję klienta. Następuje wtedy niezauważalny zawrót głowy, fałszywy odruch i migiem robie z siebie durnia publicznie. Oto kilka przykładów:
1. Obsługuję uroczą pannę. W zasadzie już jestem zdezorientowany, a tu jeszcze coś muszę sprawdzić dla niej w sieci. Gadam z nią i klikam, coś tam szukam, rzucam żarciki. W pewnym momencie dzwoni telefon, ja śmiało sięgam pod ladę i odbieram... obcęgi. Panna mało nie umarła ze śmiechu.
2. Klient kupuje ładowarkę. Przyjmuję kasę, wydaję, nabijam paragon i zaczynam obsługiwać następnego. A tamten gość stoi i się głupio gapi. Myślę: "ki diabeł? złodziej jakiś czy co?" i zaczynam go kątem oka obserwować. Po jakiś 15 minutach wyszła część klientów i facet ruszył się wreszcie. Cichutko podszedł i zapytał: "A da mi pan wreszcie tą ładowarkę, co kupiłem?".
3. 86-cio letni dziadek kupuje u mnie regularnie ładowarki do nokii, psując jedną miesięcznie. Albo mu instalacja elektryczna w domu szwankuje, albo jego drżąca ręka starego budowlańca nie potrafi z należytą delikatnością wyjąć wtyczki z sieci. Przynosi za każdym razem wywłok starej ładowarki i mi go, w charakterze trofeum chyba, zostawia, nabywając nową.
Przybył ów klient dziś ok. godziny 14.00. Ja śmiało wziąłem od niego rozbebeszoną ładowarkę i wpakowałem do przedłużacza, co by sprawdzić, czy działa. Jak mnie pieprznął prąd, to aż usiadłem. Trochę mnie to otrzeźwiło, choć metody nie polecam.
Nie ma wątpliwości, że zachodzą pewne zmiany. Coś się wielkimi krokami zbliża, ale czy to Amber, wiosna czy dostawa towaru - trudno mi orzec. Jedno jest pewne - faza przejściowa, ten podły okres "między", jest dla borsuków bardzo niebezpieczny.
wtorek, 29 stycznia 2008
Sklepy Elektronowe - Pięć przypowieści o kłamstwie
Przychodzi do sklepu jegomość w podeszłym wieku. Nie ma specjalnych potrzeb, raczej chce się porozglądać i wygadać. No to lecimy - opowieści z wojska, jak to był komandosem; problemy z rentą, sami złodzieje w tym rządzie; kobiety - niedługo stuknie pięćdziesięciolecie pożycia małżeńskiego. I tak dalej, klientów nie ma (poranek) gadamy sobie o pierdołach. W pewnym momencie dziadek dostrzega latarkę diodową. Dyskusja schodzi na tematy bardziej techniczne, ilustrowane demonstracją działania latarki. W krótkim czasie klamka zapada, latarka zostaje kupiona ku nieopisanej radości nabywcy. Gdy kasuję pieniądze, widzę jak sięga on do opakowania i delikatnym ruchem zdziera cenę. "Jak żona ceny nie zobaczy, to mniej będzie krzyku" - odpowiada, puszczając do mnie oko.
Morał: ile żona nie widzi, tyle twoje.
2.
- Chciałbym zwrócić pilota.
- Tak? A co się stało?
- Nie działa. Włożyłem baterie, sprawdziłem wszystkie klawisze i nic. Nawet nie włącza telewizora.
- Rozumiem. Ma pan paragon?
- Tak oczywiście. Ja go ostatnio tu kupowałem, jak był taki starszy pan...
- Mhm, to mój ojciec.
- Tak myślałem, ale pan podobny!
- Ok, mogę panu wymienić tego pilota na nowy. Proszę mi tylko...
- Nie nie, ja nie chce nowego. Żona kupiła nowy telewizor i już pilot nie jest potrzebny.
- Przykro mi, ale nie jest to powód do zwrotu pilota. Mogę zobaczyć ten zakupiony przez pana?
- Jasne, proszę.
- Hm hm, a czemu on jest w dwóch częściach?
- A bo dziecko się nim bawiło, zostawiło na podłodze i żona nadepnęła...
- Aha, no tak. A ta metka na spodzie?
- No, co za metka?
- Tesco. Zapomniał pan zdjąć metki. To nie jest nasz pilot.
- He he, no tak, rzeczywiście. Ale zazwyczaj nikt na to nie patrzy, tylko od ręki wymienia. Pan jest pierwszy...
(wyjaśnienie: gość kupuje pilota za 50 zł w sklepie, potem w markecie za 8, 90 zł. Po kilku dniach oddaje pilota w sklepie, ale nie oryginał tylko tego z marketu. Zostaje mu drogi, którego wystawia na allegro za pół ceny. Stanowi to jego podstawowe źródło dochodu.)
Morał: Bezczelność ludzka naprawdę nie ma granic.
3.
Wyglądając przez okno na tyłach sklepu, dostrzegłem pewnego ranka pojazd z wysięgnikiem, unoszący człowieka na wysokość drugiego piętra. Człowiek ten pokrywał farbą znaczny obszar ściany w sposób dość chaotyczny - wielka plama nie sięgająca krawędzi budynku, kilkanaście metrów nad ziemią. Ani to sztuka, ani przygotowanie do renowacji. Byłem w kropce.
Przybył mój mądry ojciec, rzucił jeno okiem i stwierdził: "Faszyści namalowali orła hitlerowskiego. Teraz miasto musi to zamalować, wiadomo." Wobec tak postawionej oczywistości, rzuconej tonem niedbałym i naturalnym, nie miałem żadnych obiekcji - przez cały dzień rozpowiadałem na prawo i lewo o faszystach, jaki to skandal i gdzie to musieli wleźć i jak namozolić, żeby swoje świństwa uskuteczniać. Dopiero pod wieczór przyszła żona moja, i trzeźwo zapytała, skąd o tym wiem. Odpowiedziałem: "ojciec tak powiedział". I wtedy powstała we mnie refleksja, że dałem się zrobić jak przedszkolak.
Morał: nigdy nie wiesz, gdzie i kiedy ktoś zrobi cię w balona.
4.
- Dzień dobry. Słyszałem, że sprzedajecie anteny.
- Owszem, a jaką pan potrzebuje? Pokojową czy zewnętrzną?
- Zewnętrzną. Ponoć są najlepsze.
- Tak tak, to rzeczywiście najlepsze anteny.
- O i z tym wzmacniaczem mają doskonałe wzmocnienie. Kuzyn ma i bardzo chwali.
- To prawda, wzmacniacz jest świetny.
- I wszędzie działają?
- No jasne, nie ma z nimi problemów.
- A konstrukcja taka lekka, prawda?
- Dokładnie, nic nie jest lepsze niż lekka konstrukcja.
- I słyszałem, że są banalne w montażu...
- No jasne, nawet dziecko potrafiłoby to zmontować!
- I ile ta antenka kosztuje? Tylko 49 złotych?
- Proooooszę pana, to porządny sklep, my dbamy o najniższe ceny przy doskonałej jakości!
- No jak tak pan zachwala to biorę!
Morał: granica między marketingiem a manipulacją jest cieńsza niż na to wygląda.
5.
Przychodzi pierwszy klient tego dnia. Kupuje wtyczki za 13 zł i płaci banknotem o nominale 200 zł. Oczy mi wychodzą na wierzch, bo w kasie mam jedną dyszkę, jedna dwudziestkę i kilka złotówek drobnicy. Na moje nagabywania odpowiada, że nie ma drobnych, chciał rozmienić ale nikt mu nie dał, a ponadto bardzo śpieszy. Przeszukuję portfel - nie ma nic powyżej bilonu; zeszłego wieczora zostawiłem wszystko w domu. Tymczasem do sklepu wchodzą następni klienci. Pytam, czy nie mają rozmienić 200 zł. Nie odpowiadają, bo to Szwedzi - nie mam czasu na refleksję co robią Szwedzi w Naszym Mieście o 10.00 z rana. Delikatnie proszę ludzi o opuszczenie sklepu - pobiegnę do piekarni, tam z rana zawsze mają kasę. Szwedzi nic nie rozumieją więc ich wypycham - pal sześć dobre stosunki polsko-szwedzkie. Zamykam sklep, lecę do piekarni, rozmieniam kasę, przy okazji bez kolejki kupuję bułki, i pędzę z powrotem. Zasapany, przymierzam się z rozmachem do wydawania, gdy klient z rozbrajającym uśmiechem oznajmia: "Trochę pana okłamałem. Znalazłem 13 złotych w kieszeni płaszcza".
Morał: warto zaczerpnąć dziesięć oddechów zanim strzelisz gada w mordę. Pozwala to wziąć lepszy zamach.
czwartek, 17 stycznia 2008
Sklepy Elektronowe - ciemność widzę...
Lekka poświata z wyświetlacza laptopa padła na zdumione twarze klientów. Było to jedyne źródło światła, wokół którego zaczęli się gromadzić, jak pierwotni ludzie w obliczu skradającego się mroku. Z góry zaczęły dochodzić zdumione okrzyki, nerwowe kroki i gwałtowne szurania przedmiotów, na które wpadano. Ktoś z głupia franc rzucił "może to korki" i zapadła cisza, pełna wyczekiwania.
Oczywiście nic się nie stało.
Sklep jest w piwnicy, okienka nie dość że małe, są przysłonięte reklamami. Ciemności egipskie, nawet nie wiadomo, gdzie jest wyjście. W końcu podjęliśmy jednak ciężar sytuacji i w świetle latarki dokończyliśmy transakcję. Chwała niech będzie bateriom, tylko dzięki nim podniosłem dzisiejszy utarg o 36,50 zł! Ponadto uchroniłem klientów od tego, co spotkało ludzi w sklepie ponad nami; po dźwiękach zdawało się być dość tragikomiczne.
Nie ma tego złego... Kończę posta i lecę do domu godzinę wcześniej! Znów niech będzie chwała akumulatorom, przecież to dzięki nim mogę tą dramatyczną relację przekazać w czasie rzeczywistym!
wtorek, 15 stycznia 2008
Sklepy Elektronowe - ciężar gwarancji
Jest to wyjątek - nie mam problemów z ludźmi, nawet jeśli są niemili, szaleni czy głupi. Ale ona - ona jest po prostu... beznadziejna!
Jak widzę ją w drzwiach to mnie trafia. Wiem, że będzie źle. Ma płaczliwo-rozmazany wyraz twarzy i podobny sposób porozumiewania się: pojękuje, marudzi jakby jej rodzice byli szatanami nadopiekuńczości, narzeka że słuchawki szare nie czarne, a jak daję jej czarne to odpływa ze smętnym "nieeee, te są brzydkieee...". Potem znów przychodzi po te szare, ale medytuje ich wygląd w towarzystwie długich westchnień i cichych szlochów. A mi w środku rodzi się wilkołak.
Co kilka tygodni psuje sie jej odtwarzacz, kupiony u nas. Przynosi go, a ja za każdym razem skreślam z nadzieją dni pozostałe do końca gwarancji. Jeszcze tylko osiem miesięcy, mój Boże, czy wytrzymam?!
W grudniu się wściekłem, kiedy codziennie nawiedzała mnie z pytaniem "czy już wrócił z gwarancji" i dałem jej nowy - partyzancko, bo nic nie zapisałem w aktach, ale sami zrozumcie, tu chodziło o życie! Ten jednak też zepsuła - i wtedy zaczął się cyrk. Przyjąłem go na gwarancji, a po kilku dniach oddałem ten stary, który z serwisu właśnie wrócił. Wydaje się, że dziewczę nie dostrzegło różnicy, co tylko potwierdziło moje zdanie na jej temat. Od tej pory bawimy się w podmianki tak raz w miesiącu.
Są jednak plusy. Regularnie dostaję przegląd popularnej muzyki słuchanej aktualnie przez nastolatki. Ćwiczę cierpliwość i mam o czym pisać. Howgh.
Biorę się do roboty - kopiuję zawartość odtwarzacza, który przed chwilą przyniosła, do naprawionego. Jak zwykle coś dorzucę dyskretnie od siebie. Taki prezencik od wujka Franka. Kusi mnie podmienienie paragonu - tak ująć choć miesiąc mitręgi. Ech, wesołe Sklepy Elektronowe
Sklepy Electronowe - Dzień Bez Myślenia
Po porannym obrządku zasiadłem do sieci. Klientów było wyjątkowo mało, więc mogłem bez przeszkód pogrążać się w kolejnych stronach internetowych. Po jakimś czasie przyłapałem się jednak na dość bezproduktywnym przerzucaniu aukcji allegro, co było jawnym znakiem, że już czas na przerwę. Pokręciłem się więc tu i tam, uzupełniłem braki kabli na wieszakach, poprawiłem głośniki i znów zasiadłem za ladą. Spojrzałem na otwarte karty z aukcjami i zemdliło mnie. "Dobra - pomyślałem - napiszę coś na blogu, czas ku temu doskonały!" Życie zweryfikowało ten pogląd - płodziłem dwa zdania przez pół godziny, zanim nie zaświtało mi, że nie jest to dobry pomysł.
Wziąłem się za książkę; medytacja przeciwległej ściany i kiwanie stopą w rytm muzyki - tyle zostało z czytania.
Zaatakowałem projekt, który mam zrobić do końca stycznia. W niedługim czasie kartkę zaludniły ludziki, pająki i inne bazgroły.
Zrezygnowany siadłem do prostackiego Motherload'a (gry online), gdzie prostacko zginąłem. Wtedy do mnie dotarło.
Siadłem i przestałem myśleć.
W tym radosnym nastroju, w towarzystwie nowo odkrytego radia Swiss Jazz, przetrwałem do końca pracy.
miłość pokój dobro
ziarno
czwartek, 10 stycznia 2008
Sklepy Elektronowe - borsuczy obrządek
Atmosfera borsuczego spokoju towarzyszy mi także w sklepie. Wszystko zaczyna się od pospiesznego wystawienia reklam zewnętrznych, włączenia kasy, klaptoka, telewizora, nastawienia wody; w tym czasie zazwyczaj wpada kilku drobnych klientów. Całość zajmuje około 20 minut, dzięki czemu już przed 11 można, z zadowoleniem, opaść na fotel i kiwając się leniwie, sączyć gorące kakao. Przez głowę przechodzą mi refleksje o moich współbraciach (i współsiostrach) w archeologii, ganianych po polach i lasach dla dobra nauki, i bardzo mi ich żal.
W okolicach południa nadchodzi pora śniadania. Nie powiem - pierwszego, o nie, ale przecież tych drobnych francuskich rogalików nie warto liczyć. Całość celebrowana bez pośpiechu zyskałaby na pewno szacunek w oczach moich praprzodków.
Klienci, jak fale przyboju, przychodzą i odchodzą. Zdarza się, że w czasie ich dłuższej nieobecności, gdzieś w okolicach godziny 17, zdrzemnę się na fotelu, i dopiero na dźwięk otwieranych drzwi pospiesznie poderwę, czujny i gotowy. Ech, te ciemne, styczniowe wieczory...
Moglibyście pomyśleć, że ważę sobie lekce moją pracą, lub co najmniej się w niej obijam. Pragnę zapewnić, że nic podobnego nie ma miejsca. Ot, wprowadzam po prostu zdrowy borsuczy spokój, całkowicie zrozumiały w aktualnych warunkach przyrody. Cała natura czeka na wiosenne przebudzenie, drzemiąc cicho, my zaś nie możemy pozwolić sobie na ten luksus. Niech więc pozostanie choć jego namiastka, lekko senne spowolnienie życia, przecież nikomu nic się nie stanie, jak poczeka 15 minut przed sklepem; może przecież zdrzemnąć się w słońcu na ławce.
poniedziałek, 7 stycznia 2008
Sklepy Elektronowe - plaża, ale bez palm
Z zawieruchy wychynął klient. Cały obsypany śniegiem zaczął się błyskawicznie topić, pokrywając większą część podłogi i lady mokrymi plamami. Nie przeszkodziło mu to sięgnąć za pazuchę po zawiniątko i wyjaśnić, że potrzebuje baterii do zegarka, takiej małej, okrągłej jak tabletka. Następnie rozwinął zawiniątko, które okazało się specyficznym połączeniem portfela z pojemnikiem na małe akcesoria. Specyficznym, bo było to opakowanie po tic tac'ach; miał w nim pieniądze, ową bateryjkę i jakieś papierki i szmatki, niezbędne w codziennym życiu. Zaskakująca kompresja przy wyjątkowo ekologicznym podejściu! I ta błyskotliwa wynalazczość :)
Mamy pewnego stałego klienta, który dysponuje sporymi funduszami, w związku z czym ma pewne dewiacje. Dotyczą one nie tylko wydania nadmiaru kasy, ale przede wszystkim własnej rangi w społeczeństwie. Gość jest z gruntu Utajony. Ma zastrzeżone numery telefonów, nie podaje (nigdy, nawet do faktury) swojego adresu, nie odbiera połączeń nieautoryzowanych... Nasz montażysta miał problemy z dotarciem do niego, bo nie widział gdzie jechać. Na szczęście, gdy dotarł na miejsce, nie zawiązano mu oczu, tylko pozwolono wejść do mieszkania po ludzku. Oczywiście, po dokładnym sprawdzeniu kim jest i po co przybywa. Paranoja, heh?
I finalne salto dzisiejszego dnia. Przed momentem wszedł do sklepu człowiek, którego wygląd ciężko mi było początkowo określić: szpiczasta szczota szarych włosów, szara szczecina na szyi, palców ostre szpikulce. Przypominał trochę kulkę z wystającymi tu i ówdzie kolcami, bo trzeba zauważyć, że tuszy był niemałej. Obsługując go, dostrzegłem napis na jego kurtce: CACTUS CLONE. Czy to nowy Przedwieczny w grze? Czy Jego kultyści opanowują zielone góry? Może już niedługo będą to Kaktusowe Góry? A może po prostu potrzebuję przerwy??
wtorek, 11 grudnia 2007
Sklepy Elektronowe - władanie Mocą
Pojawił się w sklepie osobnik nie zwracający szczególnej uwagi. Czapka uszatka, szara kurtka i plecak, nic szczególnego. Może wzrok trochę zbłąkany, ale tłumaczyłem to sobie brakiem obznajomienia z materią elektroniki, co potem po części okazało się prawdą.
Zagadnął mnie o sprzęt satelitarny, że sąsiad dostał za darmo antenę i teraz chce tą n-telewizję podłączyć i on mu mówi że n-telewizje można dwie puścić na jednym kablu i potem w tej, jak to on nazywa, puszce połączyć, i wszystko będzie grało no i czy to jest tak że te dwie można jeśli to nie jest n-konwerter ten zamontowany na antenie czy...
Ok, myślę, ignorant, wielu się takich trafia. Zdzierżyłem potok słów i w odpowiednim momencie zaatakowałem, wyjaśniłem i w trzech zdaniach klient wiedział co i jak połączyć. Pokiwał głową, a ja ze spokojem mistrza jedi zaczerpnąłem tchu w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. I to był błąd...
Jak wspominałem, klienci są podstępni i trzeba ogromnej czujności aby nie dać się podejść. Wystarczy odrobina nieuwagi i padasz bracie (siostro) ofiarą niekończącego się monologu na temat genealogii, polityki, ustroju, sąsiadów, kariery lub, najczęściej, bez tematu – ot, swobodne pierdzenie o niczym. Zostajesz postawiony (postawiona) w bardzo niekomfortowej sytuacji – albo brutalnie przerwiesz wywody i uratujesz własny umysł kosztem pozbycia się (często na zawsze) klienta; albo zaciskasz zwieracze, podnosisz gardę i bierzesz na klatę wszystko co dają, jak prawdziwy Kheired-Din. Jeśli jest nadzieja, że klient kupi coś większego – można poświęcić odrobinę poczytalności (ach te wyższe ideały!). Przecież wrócę do domu, uratuję Republikę, wszystko się ułoży...
Koleś w uszatce zaatakował. Najpierw nieśmiało, kłusem, ale potem to już nawet nie galopem, a cwałem.
Bo ja panie to chciałem połączyć te dwa konwertatory do jednego tego tam boksu bo ja już to kiedyś robiłem, jak do Niemiec jeździłem, tam te tunerowce to na wystawkach my zbieraliśmy... no i ostatnio przyszedł do mnie ten sąsiad, on wie że ja w tych sprawach trochę jestem tego, wiadomo, prymuśny nie?; i prosił mnie, prawie błagał żebym ja mu pomógł w tym podłączeniu. Ale to też tak ciężko znać te wszystkie częstotliwości konwektowalne, to trzeba by być Bogiem albo Tuskiem, ale ja to Tuska nic nie mam, tylko to tak czasami człowiek nie wie jak wszystko zmieniają, i takie wrażenie jest jakby tak (gwałtowna gestykulacja) człowieka dusiło i go tak w kark waliło i ręce wykręcone o nie, ja panie nie jestem taki co to tak o (obrazowa forma nieumienia niczego), ja mam swoje o tu [w głowie], bo ja byłem (z dumą) w zakładzie zamkniętym. Ja nie jestem jakaś tam świnia, co tam w polityce tak siedzi, nie że Tusk jest zły czy coś, ja złego słowa nie powiem, ale ja panie z wystawek zbierałem i lutownice i cyny potem do tego wszystkiego, ale to teraz całkowicie inaczej, żeby się tylko nachapać i takie bydlaki, ale ja nie o Tusku, tylko takie zarzynanie...
Powiem wprost – nie dałem rady. Przyjąłem pierwszą serię na twarz, ale, widząc że pacjent się coraz bardziej rozkręca a lada może być zbyt wąska, by się za nią w razie czego schować, raźno stwierdziłem „no to teraz już pan wie, jak to podłączyć” po czym znacząco strzeliłem metkownicą, co miało znaczyć „wizyta skończona”. Klient starał się jeszcze niemrawo nawiązywać do tematu (tematów, chaaaaaosu), ale wszelkie próby szybko kwitowałem stwierdzeniem „śmiało może pan już montować” lub „już wie pan jak to działa”. W rezultacie gość w uszatce wyskoczył ze sklepu równie prędko, jak się pojawił.
Tak, to była manipulacja Mocą. Ostatnia deska ratunku przed pogrążeniem się w wirze chaosu. Oczywiście, zdajecie sobie sprawę, że to, co przekazałem, to tylko licha namiastka cyklonu-D który zaatakował znienacka. Po prostu nie dałem rady odtworzyć tego tempa, słów, emocji, gestów... Może i dobrze, poczytalność ma to do siebie, że łatwo się ją traci
wtorek, 4 grudnia 2007
Na blogu jak to na blogu...
Rzecz jasna - pojawia się klient; z tych co to przychodzą popatrzeć, może, jak jest okazja, to się pokłócić, ale na pewno nie kupować. Snuje się kilka chwil po sklepie, zagląda do szafek, i w końcu zagaja - o jakąś pierdołę. Zaczyna się cudna rozmowa, w której nie mam żadnych szans. Jego argumenty są absolutnie nie do pobicia:
- No, bo w Polsce, to jak to w Polsce...
- ... a u Niemców to jak u Niemców, wiadomo.
- A pogoda, jak to pogoda, nie?
- No z tymi antenami, jak to z antenami...
- Ech, ludzie to jednak ludzie...
W zasadzie to nie powiedział żadnej nieprawdy. Człowiek obeznany we wszystkich tematach w dodatku zawsze mający rację. Nie pozostawił mi żadnego pola manewru poza skwapliwym potakiwaniem głową.
Po powrocie do domu Ula się pyta - jak dzisiaj było?
Wiadomo - w pracy jak to w pracy...
środa, 28 listopada 2007
Sklepy Elektronowe - zgubne skutki satelity
- Ach, jakoś leci - odpowiada lekko roztargnionym tonem, czujnie lustrują nowe tunery.
- Jak tam instalacja satelitarna, udała się? - pytam, bo wiem, że gość ma hopla na tym punkcie; zamontował już sobie trzy tunery, i ciągle dokłada coś nowego.
- Panie, aż za dobrze!
- Jak to za dobrze? Całe osiedle ma teraz satelitę czy jak?
- Ech, zamontowałem wszystko pięknie. Stara wyjechała do rodziny na wieś, to miałem trzy dni wolnego, mogłem się naoglądać. Poszedłem do sklepu, a jak, kilka piw kupiłem, co by sobie poużywać, no nie? Siadłem wieczorem i włączyłem te jak im tam, te dziewuszki, co to się rozbierają. I panie, ze trzydzieści kanałów samej golizny złapałem, że nie wiadomo na którym zostać. No... i się cholera skończyło...
- Co, zakodowali?
- A gdzie tam, na drugi dzień tak mi ciśnienie walnęło, że dwa tygodnie w szpitalu leżałem!
Jak bym wiedział, że dziadek sercowiec to bym mu tuner z pełną kontrolą rodzicielską sprzedał ;)
niedziela, 25 listopada 2007
Sklepy Elektronowe - słowotwórstwo
Osprzęt elektroniczny obfituje w różne neologizmy, które padają ofiarą wyobraźni ludności. Prym zaś w tych wyścigach zdecydowane wiedzie pleć piękna. Do historii przeszły już takie "milowe" określenia jak "dwa metry kabla koncentratu proszę" (zamiast kabla koncentrycznego) na co ojciec rezolutnie zapytał "a może cztery przecieru?" Innym razem pytanie "czy są diskficze?" pozbawiło mnie na chwilę oddechu; zoologiczny jest obok, może kobiecie chodzi o jakieś chomiki czy inne terraria? Okazało się, że nie, trafiła dobrze i szuka diseqa (czyt. dajseka) aby połączyć kilka urządzeń przy antenie.
Ostatnio również przybywa klientka:
- Chłopak mnie wysłał, ja tam się na tym nie znam; kazał mi kupić jakiś kabel do wieży.
- Mhm, a jakie mają tam być końcówki?
- No z jedne strony dżek a z drugiej te czin-cziny...
Tytaniczny wysiłek zachowania kamiennej twarzy.
*poza czytaniem książek, sącząc leniwie herbatę, w ciemny, deszczowy dzień gdzie żaden zabłąkany klient nie przeszkadza
piątek, 23 listopada 2007
Sklepy Elektronowe - wstęp
Tyle tytułem wstępu. Wszyscy uprzedzeni, czas zapinać pasy.