Wiadomo, że jeśli mówimy o znakomitym filmie ostatnich miesięcy, nie mamy na myśli Wolverine: Origin, tylko Barcelonę Woody'ego Allena. Wiadomo również, że porównywanie filmów z absolutnie różnych półek i kierowanych do całkiem innych odbiorców jest cokolwiek karkołomne. Sęk w tym, żeśmy oba widzieli, i kierowani tym samym poczuciem smaku wybieramy mezalians Allena z Almodovarem.
Film filmem, kto widział wie, kto nie widział - jeszcze zdąży, bo w kinach ciągle jest obecny. Muzyka do filmu - to jest drugie dno, którym warto się zachwycić. Nie trzeba od razu kochać spanisch guitar, czekać gorących nocy, po próżnicy zresztą, wystarczy wyjrzeć za okno żeby wiedzieć czemu. Możesz włączyć, ot, tak sobie do słuchu. I zdziwić się, zdziwić 11 razy, bo każdy utwór jest znakomity, wyjątkowy, klasa lux, bracie, nie jakiś strugany naprędce zestaw. Woody Allen to metka jakości, która obejmuje również ścieżkę dźwiękową.
Soundtrack jest oczywiście absolutnie hiszpański. Temperamentny, czarnobrewy, trochę nostalgiczny i orientalny, pewnie przez gorące wiatry wiejące znad wybrzeży Afryki, gdzie czarne galery, Maurowie i niebo tak niskie nocą. Świetnie zamknięta całość, skomponowana tak, aby osobie średnio znającej Hiszpanię powiedzieć - to co wiesz jest prawdą, jest gorąco i do utraty tchu, a miłość czai się za każdym rogiem, to jest Barcelona, bracie, tu takie rzeczy się dzieją!
Jest coś jeszcze. Dyskretne lśnienie Europy, patyna starego kontynentu, odkrywanego jak antyczne monumenty. Za tą muzyką idzie tradycja dłuższa niż istnieje kraj reżysera. Tego się nie da zignorować, gdzieś podskórnie krąży i nęci, kojarzy się i znika, muzyka jest do szpiku hiszpańska, więc europejska, więc nasza, niech sobie zazdroszczą dzikusy tysięcy lat tradycji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz