niedziela, 31 maja 2009

Dzieci - ofiary błędów dorosłych.

Ostatnio zrobiła na mnie wrażenie wykonana przez M. Szemjankina rzeźba. Niesamowita, dająca bardziej do myślenia, niż jakikolwiek pomnik powstańców lub papieża. Zamiast martyrologii i dewocji przedstawienie problemu społecznego.
Gdzie? Bolotnoj Plasciad, w Moskwie, w stolicy państwa małodemokratycznego i nieszanującega praw człowieka. Kto by się spodziewał?
(każde zdjęcie radzę kliknąć, warto je powiększyć)



Pod każdą rzeźbą znajduje się podpis po rosyjsku i angielsku. Od lewej:


Drug Addiction - Uzależnienie od narkotyków
Prostitution - Prostytucja
Theft - Kradzież
Alcoholism - Alkoholizm


Ignorance - - Ignorancja



Irresponsible Science - Nieodpowiedzialna nauka
Indifference (na środku) - Obojętność
Propaganda of Violence - Propaganda przemocy


Dism - Okrucieństwo, znęcanie się
For Those Without Memory - Za te niezapamiętane
Child Labor - Wykorzystywanie dzieci do pracy
Poverty - Ubóstwo
War - Wojna

Autor zdjęć: Oumnique.

Vicky Cristina Barcelona Europa

Wiadomo, że jeśli mówimy o znakomitym filmie ostatnich miesięcy, nie mamy na myśli Wolverine: Origin, tylko Barcelonę Woody'ego Allena. Wiadomo również, że porównywanie filmów z absolutnie różnych półek i kierowanych do całkiem innych odbiorców jest cokolwiek karkołomne. Sęk w tym, żeśmy oba widzieli, i kierowani tym samym poczuciem smaku wybieramy mezalians Allena z Almodovarem.

Film filmem, kto widział wie, kto nie widział - jeszcze zdąży, bo w kinach ciągle jest obecny. Muzyka do filmu - to jest drugie dno, którym warto się zachwycić. Nie trzeba od razu kochać spanisch guitar, czekać gorących nocy, po próżnicy zresztą, wystarczy wyjrzeć za okno żeby wiedzieć czemu. Możesz włączyć, ot, tak sobie do słuchu. I zdziwić się, zdziwić 11 razy, bo każdy utwór jest znakomity, wyjątkowy, klasa lux, bracie, nie jakiś strugany naprędce zestaw. Woody Allen to metka jakości, która obejmuje również ścieżkę dźwiękową.

Soundtrack jest oczywiście absolutnie hiszpański. Temperamentny, czarnobrewy, trochę nostalgiczny i orientalny, pewnie przez gorące wiatry wiejące znad wybrzeży Afryki, gdzie czarne galery, Maurowie i niebo tak niskie nocą. Świetnie zamknięta całość, skomponowana tak, aby osobie średnio znającej Hiszpanię powiedzieć - to co wiesz jest prawdą, jest gorąco i do utraty tchu, a miłość czai się za każdym rogiem, to jest Barcelona, bracie, tu takie rzeczy się dzieją!

Jest coś jeszcze. Dyskretne lśnienie Europy, patyna starego kontynentu, odkrywanego jak antyczne monumenty. Za tą muzyką idzie tradycja dłuższa niż istnieje kraj reżysera. Tego się nie da zignorować, gdzieś podskórnie krąży i nęci, kojarzy się i znika, muzyka jest do szpiku hiszpańska, więc europejska, więc nasza, niech sobie zazdroszczą dzikusy tysięcy lat tradycji.

wtorek, 26 maja 2009

Wszystko to marność czyli Hydra w maju

W maju się nie chce pracować bo gorąco. Upał na maksa, łazić się nie chce, tak by nad wodą poleżeć, to jeszcze, ale po mieście chodzić... Bez sensu.

Ludzie nie mają pieniędzy. Wiadomo, nikt nic nie kupuje, zresztą, co tu kupować jak jakość już nie ta co dawniej. Sprzedać możesz coś za 50 zł, ale co to za pieniądze, kiedyś 50 zł to była wartość, poza tym w godzinę to ty takich pięćdziesiątek miałeś pełną szufladę. Bez sensu.

A co tam czytasz? Polityka?! Przecież to taki chłam. Jak ty to możesz w ogóle otwierać, tam nic nie ma, takie bzdury piszą, że głowa mała. To nie wiesz, ze Polityka i inne wprosty to największe gówno, kupione przez zachodnie koncerny żeby zrobić wodę z mózgu?

Hydra akceptowalna jest wyłącznie jako element krajobrazu. Taki folklor lokalny Sklepów Elektronowych, na jednej półce z Bożkami i innymi pociesznymi dziwadłami.

sobota, 23 maja 2009

Jasna strona miasta, czyli Wrocław od zawsze...


Znalezione podczas grania Hey Joe na rynku.
Święty Wrocławiu módl się za nami!
Góry Zielone dziękują za pożywkę intelektualną.

czwartek, 21 maja 2009

Sklepy Elektronowe - Wacek Muzykant

Za dni ciepłych pod Sklepy Elektronowe przychodzi na szychtę pan Wacek, akordeonista. Pracę ma ciężką, ludzi dobrego serca niewielu, a repertuar od lat ten sam, więc biznes ledwo się kręci. W wystawionej miseczce, do której dzieci z chęcią wrzucają a dorośli dyskretnie omijają wzrokiem, zbiera się dziennie niewiele, wiadomo - kryzys dotyka wszystkie branże. Starcza na paczkę radomskich, może bułkę z kefirem, może wino.

Stoję w wejściu i obserwuję, bo co mogę innego robić. Pan Wacek gra potwornie, dźwięk przenika ściany i nie ma gdzie uciec, w książkę czy na zaplecze, zawsze przecieknie. Doświadczenie karze przeczekać, może do południa, potem pójdzie na drugą stronę deptaku. Może deszcz spadnie, i go przegoni? Deszcz spada, ciepłe płyty chodnika parują, a pan Wacek naciera ze zdwojoną siłą, jakby chciał powiedzieć: nie tacy próbowali...

Dzisiaj wyjątkowo mu nie idzie. Palce sztywno uderzają w klawisze, i melodie ograne tysiące razy łamią się po dwóch krzywych taktach. Pan Wacek przygląda się tym cherlawym tworom, jak na koślawych nóżkach paradują przed nim, słabe jak ledwo co urodzone cielaki. Patrzy na nie tępo, głowa mu się kiwa, nie rozumie jak coś takiego, bezkarnie, mogło powstać w jego akordeonie, więc z furią atakuje do nowa, ten sam uparty fragment. Cielaki padają pokotem, stratowane przez stado ryczących bawołów, stado pędzi, nie wyrabia na zakręcie i roztrzaskuje się na przechodzącej dziewczynie, konkretnie na jej nogach, dźwięki się rozpełzają, już nie pilnowane.

Kącik beznadziejnych sportów

Przyglądam się od dwóch tygodni telewizorowi, a tam panowie ścigają się cały czas w lewo. Nudne do obrzygana, a ponoć to przecież folklor Gór Zielonych.

Piłka kopana też nie lepsza. Gdyby chociaż była drewniana, jak u Majów. Nie byłoby żadnych dogrywek, że nie wspomnę o karnych.

Piłka ręczna straszy. Jak widzę torpedy, zdolne rozerwać siatkę w bramce, które puszczają co niektórzy zawodnicy, to zęby mnie zaczynają boleć. Śmierć na miejscu, lej po bombie.

Być może jestem abnegatem sportowym, ale wybieram puszczanie latawców.

poniedziałek, 11 maja 2009

Odkrywanie bycia ojcem, część I

Co wieczór, jeśli tylko nie padamy oboje na pysk po męczącym dniu, przyglądam się rosnącemu brzuszkowi Żony. W tym brzuchu dojrzewa Pilot, jeszcze nie posiadający płci ani imienia, a już sprawiający tyle zamieszania. Pilot robi się mi coraz bliższy, bo oswajamy się nawzajem. Na początku myślałem, że już się stało, wiem że zostanę ojcem, kropka, finito. Świadomość wystarczy, jednorazowa refleksja i przechodzimy do porządku dziennego. Nieprawda, jak się okazało. Za każdym razem, gdy zmrużonymi oczami przyglądam się przyszłemu synowi/córce, rośnie we mnie świadomość tego, kim się staję.

Matka to ma dobrze - ciągły kontakt z dzieckiem, wrodzona delikatność i genetyczne skłonności opiekuńcze. Ojciec ma przechlapane, bo to całkiem nowy świat, nie powiem że całkowicie obcy, ale tak odległy, że niektórzy rezygnują z jego poznawania. Wielka przygoda zawsze wywołuje ukłucie niepokoju w sercu. Bez niego, jak bez przyprawy w sosie.

Idziemy w tym tygodniu zaglądać, co tam u malca słychać. Może będzie wiadomo, po której stronie mocy stoi? Nieodzowne badanie stężenia midichlorianów wykaże przyszłego Imperatora. Albo Imperatorzycę.

sobota, 9 maja 2009

O szatanie, myszce Miki i ewolucji

W odmętach sieci można znaleźć bzdur pełne garście. Dobrzy nurkowie potrafią jednak znaleźć jakąś błyskotkę, która cieszy oko. Brawo, dzielni Poszukiwacze!

1. Evolution of Dance. Dzięki Robi Wan



2. Szatańskie kreskówki. Dzięki Alina

piątek, 8 maja 2009

Na dworze pada, i co z tego?

Dokonuję ostatnimi czasy wielu rezerwacji, manipulacji i operacji. Ta jest najważniejsza.



Już sobie zazdroszczę.

pst. Może nie wiecie, ale w pokoju będzie bezpłatny dostęp do internetu...

wtorek, 5 maja 2009

Dygresyjnie i archiwalnie - nowy album Archive

Archive rozpoczął się dla mnie w 2002 roku, utrzymując się 70 tygodni na Liście Przebojów Programu III Polskiego Radia utworem Again. Impreza wrzała, hektolitry alkoholu przelewały się przez gardła, wtedy pojawił się Again i niezmiernie żałowałem, że nie zapamiętam go do rana, aby znaleźć więcej. Na szczęście 70 tygodni to sporo czasu, aby spotkać się po raz drugi w bardziej sprzyjających okolicznościach.

Potem było długo, długo nic, aż do 2006 i płyty Lights. Czasy zmierzchu archeologii, czasy szerokopasmowego łącza i ton muzyki przerzucanej tygodniowo. Lights to pure Archive, najczystsza forma stylu, jaki zespół prezentuje i wykszatłcił na przestrzeni piętnastu lat grania. W międzyczasie wydali co prawda trzy albumy (Michel Vaillant - OST 2003, Noise - 26 kwietnia 2004, Unplugged - 1 listopada 2004), ale był to ów międzyczas, w którym płynęło też studiowanie, nieuważny i pośpieszny, jakiś taki niedbały i z nadzieją na później.

Wreszcie Archive dziś, w sumie wczoraj, w marcu, wydaje Controlling Crowds, no i panowie, czapki z głów, dwa pierwsze utwory, czyli tytułowy (słuchaj) oraz Bullets (słuchaj)- wbijają w fotel, potem robi się ciszej, jak to u nich zawsze, ale ze smakiem, czyli wydaje się przeciętnie a wychodzi nad podziw zgrabnie. Teledysk do Bullets słabiutki, ale zamieszczę dla przyzwoitości.




Dużo w tym elektroniki, dużo brit-popu, wyspiarskiego grania na jedno kopytko. Trzeba lubić takie połączenia, żona mi przy tym zasypia, podkreślając jak różne mogą być gusta. Ja równie łatwo zasypiam przy wariacjach na klawesyn Bacha, nie żebym, ale ten klawesyn szarpie mi nerwy, więc się samo zachowawczo otumaniam. Niezależnie od tego, Archive w międzyczasie dorobił się własnego stylu. Konsekwentnie orają poletko swojej niszy, robią to z reguły z dobrym skutkiem, czego nie da się powiedzieć o nieodżałowanym Beirucie. Ament.

Archive dyskografia:
  • Londinium (23 września 1996)
  • Take My Head (1999)
  • You All Look The Same To Me (16 września 2002)
  • Michel Vaillant - OST (2003)
  • Noise (26 kwietnia 2004)
  • Unplugged (1 listopada 2004)
  • Lights (22 maja 2006)
  • Live at the Zenith (4 czerwca 2007)
  • Controlling Crowds (marzec 2009)

niedziela, 3 maja 2009

Kilka kilo sztuki

Czasami surfowanie popłaca.

Artystka nazywa się Erika Iris Simons (1983) i występuje pod nickiem iRI5. Link do jej strony. Nic więcej nie napiszę, sami popatrzcie. A to, jeśli jednak ktoś chce więcej poczytać.









sobota, 2 maja 2009

Sklepy Elektronowe - Henryk Kwiatek

Pan Henryk miał sumiaste wąsy, na które współcześnie mogą pozwolić sobie wyłącznie strażacy, oraz brzuch, wyprzedzający go w drzwiach o dobre 20 centymetrów. Jego głowa była zdominowana łysiną, zaczynającą się w zasadzie tuż nad wąsami, a kończącą poniżej potylicy, okoloną brązowymi zastępami długich włosów. W wyrazie twarzy było coś, czego nie potrafiłem rozpoznać od razu, a wyszło potem, wraz z wielkim zdziwieniem i wielką klęską.

Przyszedł do sklepu z kolegą po jakieś mało istotne drobiazgi. Kolega, szczuplejszy choć uboższy w górne jedynki, rozglądał się, podpytywał, żartował, pan Henryk zaś snuł się spokojnie po sklepie, omijając miękkimi łukami załomy, nie zatrzymując się przed żadną gablotą zbyt długo. Zaczepiany - potwierdzał ruchem głowy, w którym było nieśmiertelne zezwolenie, wielkie tak nieulegające wątpliwości, oczywiście, że tak, nie inaczej, wielkie ręce strażaka mogą zniwelować wszelkie przeciw. Przedmiot dyskusji był mu z gruntu obojętny.
Tragi zostały dobite, towar zmienił właściciela i panowie ruszyli do wyjścia. Pan Henryk, z nogą zatrzymaną w pół kroku, zamarł nagle, kolega już wyszedł, stanął przed sklepem - Heniu, idziesz?!

Henryk nie szedł. Jego uwagę totalnie i w zupełności pochłonęła kula. Kula była wyłączona, kolorowe szkiełka nie błyskały, wielka głowa stała nieruchomo, upchnięta w kącie sklepu, pozostałość po asortymencie z zeszłego sezonu. Henryk zamarł, i zamarło z nim wszystko, zamarłem ja wpatrzony w zwalistą postać, kolega czekający przed sklepem, muzyka i głosy przechodniów. Zamarła noga wpół kroku, dłoń ściskająca wilgotną od potu gazetę, mucha zamarła na gorący od słońca parapecie. - Czy można... ją włączyć? - Zapytał cichutko pan Henryk głosem zarezerwowanym dla spowiedzi.

Włączyłem. Kula chybotliwie rozkręciła się, kiwając przez chwilę na prawo i lewo, kolorowe plamki zatańczyły na ścianach. Pan Henryk stał, ręce złożył jak do modlitwy choć gazety nie wypuścił, plama wilgoci zaczęła się poszerzać, usta rozsunął bezwiednie, wpatrzony w wirujące refleksy. Staliśmy tak we trójkę, kolega widocznie nie znał tej strony pana Henryka, ja nie znałem tego działania kuli, niedowierzanie mieszało się z nabożnym skupieniem. - Co, Heniu, kulę chcesz kupić? - zapytał kolega, a Henryk drgnął, z wyrazem bezbrzeżnego zdziwienia przeniósł wzrok na mnie, potem znów na kulę, nabierającą coraz większej prędkości. - To ona jest na sprzedaż? - bardziej stwierdził niż zapytał, a było w tym zdziwienie osoby, której ktoś chce wcisnąć hostię, i to z kompletem opłatków gratis. Zanim do mnie doszło, że właśnie ja popełniam to świętokradztwo, bąknąłem - Tak, oczywiście, jeśli pan chce... - Pan Henryk spiął się w sobie, ruszył do wyjścia, i w jego nagle porwanej do działania masie, ruchach, grymasie twarzy było beznadziejne oburzenie, gorycz czterolatka, który usłyszał "A teraz, drogie dzieci, pocałujcie misia w dupę!"

piątek, 1 maja 2009

Mania uwieczniania...

... czyli pierwsze wrażenia z bicia rekordu Guinnessa w Hey Joe, Wrocław 2009 r.



Na rynku powinno być najwięcej gitar. Taka okazja, ludzie zjeżdżają z całej polski, tłuką się pociągami, niektórzy już nie mogą i muszą salwować się trunkami procentowymi. A tu masz, wedle moich obserwacji było więcej aparatów, kamer i wszelakiego podobnego badziewia. O ile gitary posiadali tylko zainteresowani, o tyle aparaty mieli zarówno oni, jaki i rzesze gapiów. Gdy gitary poszły w górę, ku czci i pamięci Jimmiego, w górę ruszyło po dwakroć aparatów, już nie wiadomo ku pamięci czego. Chyba własnej, potwornej manii utrwalania. Czego się nie nagra, tego nie pamięta. Każdy zrobi fotę, będzie miał dowód na obecność, trofeum z polowania, coś jak zbieranie muszelek. Wszystkie lądują w koszu po wakacjach.