wtorek, 29 stycznia 2008

Sklepy Elektronowe - Pięć przypowieści o kłamstwie

1.
Przychodzi do sklepu jegomość w podeszłym wieku. Nie ma specjalnych potrzeb, raczej chce się porozglądać i wygadać. No to lecimy - opowieści z wojska, jak to był komandosem; problemy z rentą, sami złodzieje w tym rządzie; kobiety - niedługo stuknie pięćdziesięciolecie pożycia małżeńskiego. I tak dalej, klientów nie ma (poranek) gadamy sobie o pierdołach. W pewnym momencie dziadek dostrzega latarkę diodową. Dyskusja schodzi na tematy bardziej techniczne, ilustrowane demonstracją działania latarki. W krótkim czasie klamka zapada, latarka zostaje kupiona ku nieopisanej radości nabywcy. Gdy kasuję pieniądze, widzę jak sięga on do opakowania i delikatnym ruchem zdziera cenę.
"Jak żona ceny nie zobaczy, to mniej będzie krzyku" - odpowiada, puszczając do mnie oko.

Morał: ile żona nie widzi, tyle twoje.

2.
- Chciałbym zwrócić pilota.
- Tak? A co się stało?
- Nie działa. Włożyłem baterie, sprawdziłem wszystkie klawisze i nic. Nawet nie włącza telewizora.
- Rozumiem. Ma pan paragon?
- Tak oczywiście. Ja go ostatnio tu kupowałem, jak był taki starszy pan...
- Mhm, to mój ojciec.
- Tak myślałem, ale pan podobny!
- Ok, mogę panu wymienić tego pilota na nowy. Proszę mi tylko...
- Nie nie, ja nie chce nowego. Żona kupiła nowy telewizor i już pilot nie jest potrzebny.
- Przykro mi, ale nie jest to powód do zwrotu pilota. Mogę zobaczyć ten zakupiony przez pana?
- Jasne, proszę.
- Hm hm, a czemu on jest w dwóch częściach?
- A bo dziecko się nim bawiło, zostawiło na podłodze i żona nadepnęła...
- Aha, no tak. A ta metka na spodzie?
- No, co za metka?
- Tesco. Zapomniał pan zdjąć metki. To nie jest nasz pilot.
- He he, no tak, rzeczywiście. Ale zazwyczaj nikt na to nie patrzy, tylko od ręki wymienia. Pan jest pierwszy...

(wyjaśnienie: gość kupuje pilota za 50 zł w sklepie, potem w markecie za 8, 90 zł. Po kilku dniach oddaje pilota w sklepie, ale nie oryginał tylko tego z marketu. Zostaje mu drogi, którego wystawia na allegro za pół ceny. Stanowi to jego podstawowe źródło dochodu.)

Morał: Bezczelność ludzka naprawdę nie ma granic.

3.
Wyglądając przez okno na tyłach sklepu, dostrzegłem pewnego ranka pojazd z wysięgnikiem, unoszący człowieka na wysokość drugiego piętra. Człowiek ten pokrywał farbą znaczny obszar ściany w sposób dość chaotyczny - wielka plama nie sięgająca krawędzi budynku, kilkanaście metrów nad ziemią. Ani to sztuka, ani przygotowanie do renowacji. Byłem w kropce.
Przybył mój mądry ojciec, rzucił jeno okiem i stwierdził: "Faszyści namalowali orła hitlerowskiego. Teraz miasto musi to zamalować, wiadomo." Wobec tak postawionej oczywistości, rzuconej tonem niedbałym i naturalnym, nie miałem żadnych obiekcji - przez cały dzień rozpowiadałem na prawo i lewo o faszystach, jaki to skandal i gdzie to musieli wleźć i jak namozolić, żeby swoje świństwa uskuteczniać. Dopiero pod wieczór przyszła żona moja, i trzeźwo zapytała, skąd o tym wiem. Odpowiedziałem: "ojciec tak powiedział". I wtedy powstała we mnie refleksja, że dałem się zrobić jak przedszkolak.

Morał: nigdy nie wiesz, gdzie i kiedy ktoś zrobi cię w balona.

4.
- Dzień dobry. Słyszałem, że sprzedajecie anteny.
- Owszem, a jaką pan potrzebuje? Pokojową czy zewnętrzną?
- Zewnętrzną. Ponoć są najlepsze.
- Tak tak, to rzeczywiście najlepsze anteny.
- O i z tym wzmacniaczem mają doskonałe wzmocnienie. Kuzyn ma i bardzo chwali.
- To prawda, wzmacniacz jest świetny.
- I wszędzie działają?
- No jasne, nie ma z nimi problemów.
- A konstrukcja taka lekka, prawda?
- Dokładnie, nic nie jest lepsze niż lekka konstrukcja.
- I słyszałem, że są banalne w montażu...
- No jasne, nawet dziecko potrafiłoby to zmontować!
- I ile ta antenka kosztuje? Tylko 49 złotych?
- Proooooszę pana, to porządny sklep, my dbamy o najniższe ceny przy doskonałej jakości!
- No jak tak pan zachwala to biorę!

Morał: granica między marketingiem a manipulacją jest cieńsza niż na to wygląda.

5.
Przychodzi pierwszy klient tego dnia. Kupuje wtyczki za 13 zł i płaci banknotem o nominale 200 zł. Oczy mi wychodzą na wierzch, bo w kasie mam jedną dyszkę, jedna dwudziestkę i kilka złotówek drobnicy. Na moje nagabywania odpowiada, że nie ma drobnych, chciał rozmienić ale nikt mu nie dał, a ponadto bardzo śpieszy. Przeszukuję portfel - nie ma nic powyżej bilonu; zeszłego wieczora zostawiłem wszystko w domu. Tymczasem do sklepu wchodzą następni klienci. Pytam, czy nie mają rozmienić 200 zł. Nie odpowiadają, bo to Szwedzi - nie mam czasu na refleksję co robią Szwedzi w Naszym Mieście o 10.00 z rana. Delikatnie proszę ludzi o opuszczenie sklepu - pobiegnę do piekarni, tam z rana zawsze mają kasę. Szwedzi nic nie rozumieją więc ich wypycham - pal sześć dobre stosunki polsko-szwedzkie. Zamykam sklep, lecę do piekarni, rozmieniam kasę, przy okazji bez kolejki kupuję bułki, i pędzę z powrotem. Zasapany, przymierzam się z rozmachem do wydawania, gdy klient z rozbrajającym uśmiechem oznajmia: "Trochę pana okłamałem. Znalazłem 13 złotych w kieszeni płaszcza".

Morał: warto zaczerpnąć dziesięć oddechów zanim strzelisz gada w mordę. Pozwala to wziąć lepszy zamach.

sobota, 26 stycznia 2008

Sklepy Elektronowe - bożki na sprzedaż

Sprzedałem bożka, co będzie dalej - nie wiem. Melodramatyczne? W istocie, spróbujcie wziąść 36 zł za domowe bóstwo i powiedzcie, ze nie ma w tym dramatu!

Bożki powstały samozwańczo, miały do tego pełne prawo, zważywszy kim są. Wcześniej wyglądały jak postawione na gablocie w kącie lampy z glutem. Składaliśmy im codzienną ofiarę włączając przy otwarciu sklepu i wyłączając przy zamknięciu. W zamian za to - przyciągały wzrok klientów, zachęcały do zakupów. Dni, kiedy któryś z nas zapomniał włączyć bożka, należały do ewidentnie słabszych.

Jeden z bożków został w sobotę sprzedany i poszedł w świat. Przypuszczam, że jego nowy właściciel nie zdaje sobie sprawy, z czym ma do czynienia, i będzie go traktował jako zwykłą lampę z glutem. W zasadzie nie ma w tym nic dziwnego, był to bożek sklepowy i istniał wyłącznie w kontekście otoczenia. Na nasze szczęście, został jeszcze jego większy brat.

wtorek, 22 stycznia 2008

Sąsiad to dziwne stworzenie

Przy sobotnim śniadaniu siedzieliśmy we czwórkę: ja, Ula żona moja, matula i brat mój. Szerokie, panoramiczne okna otwierały widok na dalekie lasy wokoło Naszego Miasta zalane młodym, styczniowym słońcem; bliżej na dachy domów pobliskich, szczególnie zaś - sąsiadów. Chcąc nie chcąc, w obecności takiego widoku, zeszliśmy na ich (sąsiadów) temat, który okazał się wyjątkowo szeroki.

Wraz z bratem moim żywimy wielką acz niczym nie umotywowaną niechęć do ludzi mieszkających obok. Od pędraka każdy z nas robił sąsiadom wszelkie możliwe żarciki, a że żarciki owe najbardziej śmieszyły nas samych, nie dziwi dość chłodne nastawienie sąsiadów do arcydowcipnych pędraków. Zresztą nie tylko pędraków - nie raz matuś wracała chmurna po stwierdzeniu sąsiadki, że chwasty przełażą od nas na jej działkę, więc może wreszcie ktoś się weźmie za plewienie? Tym samym my uznawaliśmy ich za durniów, oni nas za wandali, i nikt nie rozwijał tematu, skoro wszystko wiadomo.

Temat sąsiadów wypłynął nie tylko przy okazji ładnego widoku, ale też ich braku zgody na rozbudowę naszej chałupy. Przejęło nas święte oburzenie, dlaczego ci dranie są tacy nieugodowi, co im zależy i czemu się wtrącają. Byliśmy już jednak po śniadaniu, więc emocje były dość zrównoważone poziomem sytości żołądka. Z pewnym rozmarzeniem zaczęliśmy wspominać nasze z nimi boje.

Jako pacholę zbierałem wczesną jesienią dojrzałą fasolę ozdobną, takie fioletowo czarne groszki. Miałem jej pełen koszyk. Zajmowało mi całą zimę wystrzelenie zgromadzonej fasoli w okna sąsiadów, przy czym liczył się charakterystyczny brzdęk, kiedy trafiała w szybę. Pozostałe strzały nie były punktowane.
Najlepsze jednak było na wiosnę - cała fasola kiełkowała i w krótkim czasie sąsiedzi mieli swój zadbany trawnik pokryty nieskończonym morzem płożącej się fasoli ozdobnej.

Osobliwe poczucie humoru mojego brata kazało mu wyrzucić pewnego razu prawego trampka kolegi na ogród sąsiadów. Kolega nie pozostał bierny - buty brata podążyły śladem prawej tenisówki; potem wzajemne zemsty powiększyły ilość obuwia na trawniku. O ile straty w roślinności, spowodowane upadkiem butów, były niewielkie, o tyle dwóch smarków stratowało spory obszar ogrodu, po czym uciekło.

Matuś wspomniała też o zabawie, którą wynaleźliśmy - puszczaniu spadochroniarzy. Polegało to na przywiązaniu ludzika z Lego do foliowego worka, uchwyceniu prądów powietrza i puszczeniu desantowca z wiatrem. Rzecz jasna większość ludzików trafiała do TYCH sąsiadów. Ponoć nawet po kilku miesiącach sąsiad, przekopując ogródek, znajdował naszych chłopców mężnie tkwiących w gruncie.

Masowe puszczanie samolotów z papieru. Na ogród sąsiadów.

Świecenie po nocy laserem. W okna sąsiadów.

Ciche zeżeranie malin i na wpół dojrzałych wiśni pod przewodnictwem rodziców. Po kilku latach doprowadziło do postawienia płotu. Przez sąsiadów.

Moje i Kulaka polowania na kury za pomocą łuku. Niestety - udane...

Pierwsze strzały brata mojego z wiatrówki...

Gdzieś w tym punkcie Ula zauważyła rezolutnie, że owa niechęć sąsiadów do nas może mieć niejakie podstawy. Nikt jej, rzecz jasna, nie uwierzył.

czwartek, 17 stycznia 2008

Sklepy Elektronowe - ciemność widzę...

Właśnie wszystko zgasło i sklep pogrążył się w ciemnościach.

Lekka poświata z wyświetlacza laptopa padła na zdumione twarze klientów. Było to jedyne źródło światła, wokół którego zaczęli się gromadzić, jak pierwotni ludzie w obliczu skradającego się mroku. Z góry zaczęły dochodzić zdumione okrzyki, nerwowe kroki i gwałtowne szurania przedmiotów, na które wpadano. Ktoś z głupia franc rzucił "może to korki" i zapadła cisza, pełna wyczekiwania.

Oczywiście nic się nie stało.
Sklep jest w piwnicy, okienka nie dość że małe, są przysłonięte reklamami. Ciemności egipskie, nawet nie wiadomo, gdzie jest wyjście. W końcu podjęliśmy jednak ciężar sytuacji i w świetle latarki dokończyliśmy transakcję. Chwała niech będzie bateriom, tylko dzięki nim podniosłem dzisiejszy utarg o 36,50 zł! Ponadto uchroniłem klientów od tego, co spotkało ludzi w sklepie ponad nami; po dźwiękach zdawało się być dość tragikomiczne.

Nie ma tego złego... Kończę posta i lecę do domu godzinę wcześniej! Znów niech będzie chwała akumulatorom, przecież to dzięki nim mogę tą dramatyczną relację przekazać w czasie rzeczywistym!

środa, 16 stycznia 2008

W oczekiwaniu na Wyża Południowego

A gdyby tak wszystko mogło zrobić się samo?
Same obiorą się warzywa, sama zrobi się zupa. A jeszcze wcześniej sam wymyśli się obiad.
Dobrze by też było, aby naczynia umyły się same, posprzątała sama kuchnia.
Niech poprowadzą się zajęcia.
A przede wszystkim:
- samo zrobi się forum
- i ta strona co ją mamie obiecałam
- i tyle innych rzeczy.

W radiu podają, że: Polska znajduje się na skraju Niżu znad Morza Północnego. I stąd dzisiejsza "aura", nie będę obarczać jej epitetami - w końcu to kulturalny blog.

Biedny Niżu znad Morza, kimkolwiek jesteś, my Polacy pożegnamy Cię z radością. A dokąd pójdziesz, gdzie się podziejsz, to nas nie obchodzi. Nagle okazuje się, że taki Niż czyni nas równymi niczym miecz katowski, albo lekcja wychowania patriotycznego. Polska dla Polaków, a Niże... No właśnie?

Może by tak jakiś wspólny egzorcyzm przeprowadzić? Wygonimy Niża Północnego tam, gdzie jego miejsce, czyli jak najdalej od nas. Odsłońcie swoją mroczną stronę? Komu sprezentowalibyście dzisiejszy dzień? Dokąd byście go zesłali?

wtorek, 15 stycznia 2008

Sklepy Elektronowe - ciężar gwarancji

Ło matko, jaka klientka! Była tu przed chwilą - klientka, której nie cierpię.

Jest to wyjątek - nie mam problemów z ludźmi, nawet jeśli są niemili, szaleni czy głupi. Ale ona - ona jest po prostu... beznadziejna!
Jak widzę ją w drzwiach to mnie trafia. Wiem, że będzie źle. Ma płaczliwo-rozmazany wyraz twarzy i podobny sposób porozumiewania się: pojękuje, marudzi jakby jej rodzice byli szatanami nadopiekuńczości, narzeka że słuchawki szare nie czarne, a jak daję jej czarne to odpływa ze smętnym "nieeee, te są brzydkieee...". Potem znów przychodzi po te szare, ale medytuje ich wygląd w towarzystwie długich westchnień i cichych szlochów. A mi w środku rodzi się wilkołak.

Co kilka tygodni psuje sie jej odtwarzacz, kupiony u nas. Przynosi go, a ja za każdym razem skreślam z nadzieją dni pozostałe do końca gwarancji. Jeszcze tylko osiem miesięcy, mój Boże, czy wytrzymam?!
W grudniu się wściekłem, kiedy codziennie nawiedzała mnie z pytaniem "czy już wrócił z gwarancji" i dałem jej nowy - partyzancko, bo nic nie zapisałem w aktach, ale sami zrozumcie, tu chodziło o życie! Ten jednak też zepsuła - i wtedy zaczął się cyrk. Przyjąłem go na gwarancji, a po kilku dniach oddałem ten stary, który z serwisu właśnie wrócił. Wydaje się, że dziewczę nie dostrzegło różnicy, co tylko potwierdziło moje zdanie na jej temat. Od tej pory bawimy się w podmianki tak raz w miesiącu.

Są jednak plusy. Regularnie dostaję przegląd popularnej muzyki słuchanej aktualnie przez nastolatki. Ćwiczę cierpliwość i mam o czym pisać. Howgh.

Biorę się do roboty - kopiuję zawartość odtwarzacza, który przed chwilą przyniosła, do naprawionego. Jak zwykle coś dorzucę dyskretnie od siebie. Taki prezencik od wujka Franka. Kusi mnie podmienienie paragonu - tak ująć choć miesiąc mitręgi. Ech, wesołe Sklepy Elektronowe

Sklepy Electronowe - Dzień Bez Myślenia

Wczoraj nie chciało mi się myśleć. O ile w samym fakcie bezmyślenia nie było nic nieprzyjemnego, o tyle dojście do tych olśniewających wniosków było bardzo męczące.

Po porannym obrządku zasiadłem do sieci. Klientów było wyjątkowo mało, więc mogłem bez przeszkód pogrążać się w kolejnych stronach internetowych. Po jakimś czasie przyłapałem się jednak na dość bezproduktywnym przerzucaniu aukcji allegro, co było jawnym znakiem, że już czas na przerwę. Pokręciłem się więc tu i tam, uzupełniłem braki kabli na wieszakach, poprawiłem głośniki i znów zasiadłem za ladą. Spojrzałem na otwarte karty z aukcjami i zemdliło mnie. "Dobra - pomyślałem - napiszę coś na blogu, czas ku temu doskonały!" Życie zweryfikowało ten pogląd - płodziłem dwa zdania przez pół godziny, zanim nie zaświtało mi, że nie jest to dobry pomysł.

Wziąłem się za książkę; medytacja przeciwległej ściany i kiwanie stopą w rytm muzyki - tyle zostało z czytania.

Zaatakowałem projekt, który mam zrobić do końca stycznia. W niedługim czasie kartkę zaludniły ludziki, pająki i inne bazgroły.

Zrezygnowany siadłem do prostackiego Motherload'a (gry online), gdzie prostacko zginąłem. Wtedy do mnie dotarło.

Siadłem i przestałem myśleć.
W tym radosnym nastroju, w towarzystwie nowo odkrytego radia Swiss Jazz, przetrwałem do końca pracy.

miłość pokój dobro
ziarno

czwartek, 10 stycznia 2008

O rozkoszach

Tytuł jest trochę przekorny - jakiś czas temu opisywałam, jak walczę z jogą/w jodze, teraz więc będzie na drugą nóżkę.

Wchodzę z pozycję, czuję napięcie - jak docisnę kolana, to boli kręgosłup, a przecież kolana muszą być na podłodze, więc nie mam wyjścia. Trwam.
To były zajęcia, gdzie wykonywaliśmy wizualizację z kolorem zielonym.
Czuję zatem, jak zieleń wypełnia nogi, wyobrażam sobie paproć owijającą napięte miejsca, wewnątrz swojego ciała. I w pewnym momencie pojawia się ulga i coś jeszcze. Wrażenie, dla którego warto ćwiczyć jogę. Powrót do czegoś pierwotnego i prawdziwego. Można by napisać, że jest to trochę, jak dotyk, uśmiech duszy. Można tak napisać, co innego jednak przeczytać o tym i doświadczyć tego. Poczułam, jakby ktoś zdarł warstwy, które codzienność na mnie nakłada. Drobne napięcia, stresy, zmartwienia, obawy. Od razu przyszedł mi do głowy cytata Iyengara, mówiący o tym, że praca z ciałem jest jak szlifowanie diamentu. Ale potem pomyślałam, że diament jest za ostry jak na to, co czułam. To była raczej perła. Mimo wszystko ten cytat z diamentem wciąż we mnie tkwił. Wyszłam z asany i nagle, jak przebłysk doszło do mnie, jaka jest jedna z nazw tej pozycji - diament.

Może być i tak...

Sklepy Elektronowe - borsuczy obrządek

Przyznam się bez bicia - ostatnio spóźniam się do pracy. Nie jakoś przeraźliwie, godzinami, ale zwyczajowe 10-15 minut. Grzebię się w domu okropnie, aż sam jestem zaskoczony jak wiele czasu zajmuje mi wydostanie się z łóżka i dotarcie do łazienki. Potem na dłuższą chwilę popadam w zadumę w kuchni, nad kubkiem porannych ziółek. Wreszcie udaje mi się wyjść, ale na razie z psem, na krótki spacer, gdzie przecież można zamyślić się nie raz nad zmrożonym źdźbłem trawy. Być może moi dalecy przodkowie przesypali ten nieprzyjemny okres stycznia, stąd to wszystko.

Atmosfera borsuczego spokoju towarzyszy mi także w sklepie. Wszystko zaczyna się od pospiesznego wystawienia reklam zewnętrznych, włączenia kasy, klaptoka, telewizora, nastawienia wody; w tym czasie zazwyczaj wpada kilku drobnych klientów. Całość zajmuje około 20 minut, dzięki czemu już przed 11 można, z zadowoleniem, opaść na fotel i kiwając się leniwie, sączyć gorące kakao. Przez głowę przechodzą mi refleksje o moich współbraciach (i współsiostrach) w archeologii, ganianych po polach i lasach dla dobra nauki, i bardzo mi ich żal.

W okolicach południa nadchodzi pora śniadania. Nie powiem - pierwszego, o nie, ale przecież tych drobnych francuskich rogalików nie warto liczyć. Całość celebrowana bez pośpiechu zyskałaby na pewno szacunek w oczach moich praprzodków.

Klienci, jak fale przyboju, przychodzą i odchodzą. Zdarza się, że w czasie ich dłuższej nieobecności, gdzieś w okolicach godziny 17, zdrzemnę się na fotelu, i dopiero na dźwięk otwieranych drzwi pospiesznie poderwę, czujny i gotowy. Ech, te ciemne, styczniowe wieczory...

Moglibyście pomyśleć, że ważę sobie lekce moją pracą, lub co najmniej się w niej obijam. Pragnę zapewnić, że nic podobnego nie ma miejsca. Ot, wprowadzam po prostu zdrowy borsuczy spokój, całkowicie zrozumiały w aktualnych warunkach przyrody. Cała natura czeka na wiosenne przebudzenie, drzemiąc cicho, my zaś nie możemy pozwolić sobie na ten luksus. Niech więc pozostanie choć jego namiastka, lekko senne spowolnienie życia, przecież nikomu nic się nie stanie, jak poczeka 15 minut przed sklepem; może przecież zdrzemnąć się w słońcu na ławce.

poniedziałek, 7 stycznia 2008

Eksperymenty na żywym oganiźmie

Nic tak ponoć nie cieszy, jak krzywda innego człowieka.
Ludzie o bardziej wyrafinowanych gustach, lubią zaś uszczęśliwiać innych, co czasem na jedno wychodzi . Młode żony należą niewątpliwie do tej drugiej kategorii, później już różnie bywa...

Jako, że uczyniłam się (przy dużym wsparciu tradycji) strażniczką domowego ogniska, dbam o nasze zdrowie i samopoczucie.
Pijemy zatem ziołowe herbatki (pokrzywa wzmacnia odporność orgnizmu, oczyszcza nerki; skrzyp wzmacnia włosy, paznokcie, skórę; krwawnik oczyszcza krew; przetacznik ułatwia zasypianie usuwając napięcie umysłowe, również wzmacnia odporność, że nie wspomnę o nagietku).
Robimy także przeróżne bluźnierstwa z Ziołami Szwedzkimi (ratują nas przed przeziębieniem, można je smarować, pić, wdychać i przedwieczni wiedzą co jeszcze).

Mój (a w zasadzie teściowej) najnowszy eksperyment się nie przyjął (picie zmielonego lnu - chroni przewód pokarmowy, ma błonnik, mikro, makro i inne cuda), ale testuję go na sobie.
Ponoć wszystkie młode kobiety podejmują nieudane (zwykle) próby:
- uzdrowienia ...
- zachowania ...
- polepszenia ...
- otrucia i wykończenia ;)

Zastanawiam się zatem, w przypływie opamiętania, czy to, że w tym sezonie, odpukać, ominęły nas choroby dzieje się dzięki moim zabiegom, czy mimo nich? I co pomaga bardziej - te wszystkie cuda, czy moja głęboka w nie wiara, i wiara mojego męża we mnie?

Dla Dorotki i innych ciastkożerców

Przepis na ciasteczka:

30 dag mąki
20 dag cukru pudru
20 dag orzechów włoskich (bardzo drobnych)
2 żółtka
cukier waniliowy
masło
dżem (polecam z czarnej porzeczki), mogą być też kawałki czekolady

Masło zetrzeć z cukrem i żółtkami. Dodawać cukier waniliowy, orzechy i mąkę. Ciasto zagnieść i włożyć do lodówki na 2 godziny (ja dałam na 0,5 godziny do zamrażarki).
Po wyjęciu zrobić z ciasta wałek, pokroić w plastry. Każdy plaster lekko rozpłaszczyć dłonią i w środku zrobić niewielkie wgłębienie. Włożyć w nie dżem. Piec 10 minut w temperaturze 200 stopni.

Ciastka wychodzą bardzo kruche, więc następnym razem spróbuję dodać do nich łyżkę śmietany.

Sklepy Elektronowe - plaża, ale bez palm

Wreszcie można poczuć, że mamy zimę. Nie wiem jak u Was, ale góry zielone zmieniają się stopniowo w białe, co znacznie poprawia krajobraz. Śniegi i zawieje wpływają nie tylko na otaczającą przyrodę, ale też na sam sklep, szczególnie zaś na ilość klientów przewijających się przezeń. Jak to określił jeden z dostawców, zawiedziony faktem braku zamówień, "styczeń to wiadomo - plaża". Odpoczywam więc, i zażywając słońca energooszczędnych świetlówek, rozpisuję sie na blogu.

Z zawieruchy wychynął klient. Cały obsypany śniegiem zaczął się błyskawicznie topić, pokrywając większą część podłogi i lady mokrymi plamami. Nie przeszkodziło mu to sięgnąć za pazuchę po zawiniątko i wyjaśnić, że potrzebuje baterii do zegarka, takiej małej, okrągłej jak tabletka. Następnie rozwinął zawiniątko, które okazało się specyficznym połączeniem portfela z pojemnikiem na małe akcesoria. Specyficznym, bo było to opakowanie po tic tac'ach; miał w nim pieniądze, ową bateryjkę i jakieś papierki i szmatki, niezbędne w codziennym życiu. Zaskakująca kompresja przy wyjątkowo ekologicznym podejściu! I ta błyskotliwa wynalazczość :)

Mamy pewnego stałego klienta, który dysponuje sporymi funduszami, w związku z czym ma pewne dewiacje. Dotyczą one nie tylko wydania nadmiaru kasy, ale przede wszystkim własnej rangi w społeczeństwie. Gość jest z gruntu Utajony. Ma zastrzeżone numery telefonów, nie podaje (nigdy, nawet do faktury) swojego adresu, nie odbiera połączeń nieautoryzowanych... Nasz montażysta miał problemy z dotarciem do niego, bo nie widział gdzie jechać. Na szczęście, gdy dotarł na miejsce, nie zawiązano mu oczu, tylko pozwolono wejść do mieszkania po ludzku. Oczywiście, po dokładnym sprawdzeniu kim jest i po co przybywa. Paranoja, heh?

I finalne salto dzisiejszego dnia. Przed momentem wszedł do sklepu człowiek, którego wygląd ciężko mi było początkowo określić: szpiczasta szczota szarych włosów, szara szczecina na szyi, palców ostre szpikulce. Przypominał trochę kulkę z wystającymi tu i ówdzie kolcami, bo trzeba zauważyć, że tuszy był niemałej. Obsługując go, dostrzegłem napis na jego kurtce: CACTUS CLONE. Czy to nowy Przedwieczny w grze? Czy Jego kultyści opanowują zielone góry? Może już niedługo będą to Kaktusowe Góry? A może po prostu potrzebuję przerwy??

sobota, 5 stycznia 2008

Pożeracze postów

Miałem ładnie napisanego posta z wywodami na temat fotografii ale mi go zjedli. Jest dwóch winnych: nowy, cholerny Ubuntu (linux czyli system operacyjny zamiast starego cholernego windowsa) i nowa, cholerna klawiatura. Pierwszy od dwóch godzin się aktualizuje i sieć jest tak zatkana, jakby całą przepustowość zajmował, dzięki czemu nie udało mi się zapisać kopii roboczej; druga ma absolutnie inny układ od tego, do którego nawykłem, więc czasami używam komend o których istnieniu nie wiedziałem. Skutek był taki, że po piętnastu minutach miałem na powrót pierwsze zdanie i otwartych kilka tajemniczych okienek.

Ubuntu sam z siebie jest świetny. Spodziewałem się trudnej przesiadki z windowsa, i pewnie większa część narzędzi jeszcze mnie zadziwi, ale na razie nie jest źle. Trzeba tylko odpowiednio mocno mieć dość XP, wtedy jest siła by poznać nowy system.

P.S.
Wszystkie gry, które dotychczas sprawdzałem, działają również pod Ubuntu. To dla tych, których to powstrzymywało ;)

Klawiatura też jest świetna - tylko stare przyzwyczajenia dają o sobie znać. Ciężko mieć nagle slasha zamiast spacji...

czwartek, 3 stycznia 2008

Patrol Obywatelski czuwa i jest blisko

Pędzę dzisiejszego poranka na pocztę. Wstałem specjalnie wcześniej, co by zdążyć odebrać paczki przed pracą. Mrozy siarczyste szczypią w nos ale poranek przepiękny. Jedyni ludzie, jakich taka temperatura nie powstrzymała od wyjścia z domu, to właściciele psów. Pędzę więc, mijam dwie mocherkowe babcie z ratlerkami trzęsącymi się jak galarety, i szybkim krokiem schodzę z chodnika na ścieżkę wydeptaną przez leniwych środkiem trawnika. Nagle jedna z bestii (mam na myśli psa) z gardłowym acz piskliwym charkotem rzuca się na moje nogawki. Zaskoczenie jest silniejsze od chęci walki i zaczynam go nerwowo obchodzić. Dostrzegam mordercze błyski w przekrwionych ślepkach ratlerka w czerwonym sweterku. Na co dobiega mnie spokojny głos właścicielki zwierza:
- Niech pan zejdzie na chodnik. Niunia nie ugryzie nikogo na chodniku.

Robocop się chowa; elektroniczny pastuch, konwencja genewska i tabliczki "szanuj zieleń" też. Patrol nie ponosi odpowiedzialności za Niunię poza obrębem chodnika.