Przy sobotnim śniadaniu siedzieliśmy we czwórkę: ja, Ula żona moja, matula i brat mój. Szerokie, panoramiczne okna otwierały widok na dalekie lasy wokoło Naszego Miasta zalane młodym, styczniowym słońcem; bliżej na dachy domów pobliskich, szczególnie zaś - sąsiadów. Chcąc nie chcąc, w obecności takiego widoku, zeszliśmy na ich (sąsiadów) temat, który okazał się wyjątkowo szeroki.
Wraz z bratem moim żywimy wielką acz niczym nie umotywowaną niechęć do ludzi mieszkających obok. Od pędraka każdy z nas robił sąsiadom wszelkie możliwe żarciki, a że żarciki owe najbardziej śmieszyły nas samych, nie dziwi dość chłodne nastawienie sąsiadów do arcydowcipnych pędraków. Zresztą nie tylko pędraków - nie raz matuś wracała chmurna po stwierdzeniu sąsiadki, że chwasty przełażą od nas na jej działkę, więc może wreszcie ktoś się weźmie za plewienie? Tym samym my uznawaliśmy ich za durniów, oni nas za wandali, i nikt nie rozwijał tematu, skoro wszystko wiadomo.
Temat sąsiadów wypłynął nie tylko przy okazji ładnego widoku, ale też ich braku zgody na rozbudowę naszej chałupy. Przejęło nas święte oburzenie, dlaczego ci dranie są tacy nieugodowi, co im zależy i czemu się wtrącają. Byliśmy już jednak po śniadaniu, więc emocje były dość zrównoważone poziomem sytości żołądka. Z pewnym rozmarzeniem zaczęliśmy wspominać nasze z nimi boje.
Jako pacholę zbierałem wczesną jesienią dojrzałą fasolę ozdobną, takie fioletowo czarne groszki. Miałem jej pełen koszyk. Zajmowało mi całą zimę wystrzelenie zgromadzonej fasoli w okna sąsiadów, przy czym liczył się charakterystyczny brzdęk, kiedy trafiała w szybę. Pozostałe strzały nie były punktowane.
Najlepsze jednak było na wiosnę - cała fasola kiełkowała i w krótkim czasie sąsiedzi mieli swój zadbany trawnik pokryty nieskończonym morzem płożącej się fasoli ozdobnej.
Osobliwe poczucie humoru mojego brata kazało mu wyrzucić pewnego razu prawego trampka kolegi na ogród sąsiadów. Kolega nie pozostał bierny - buty brata podążyły śladem prawej tenisówki; potem wzajemne zemsty powiększyły ilość obuwia na trawniku. O ile straty w roślinności, spowodowane upadkiem butów, były niewielkie, o tyle dwóch smarków stratowało spory obszar ogrodu, po czym uciekło.
Matuś wspomniała też o zabawie, którą wynaleźliśmy - puszczaniu spadochroniarzy. Polegało to na przywiązaniu ludzika z Lego do foliowego worka, uchwyceniu prądów powietrza i puszczeniu desantowca z wiatrem. Rzecz jasna większość ludzików trafiała do TYCH sąsiadów. Ponoć nawet po kilku miesiącach sąsiad, przekopując ogródek, znajdował naszych chłopców mężnie tkwiących w gruncie.
Masowe puszczanie samolotów z papieru. Na ogród sąsiadów.
Świecenie po nocy laserem. W okna sąsiadów.
Ciche zeżeranie malin i na wpół dojrzałych wiśni pod przewodnictwem rodziców. Po kilku latach doprowadziło do postawienia płotu. Przez sąsiadów.
Moje i Kulaka polowania na kury za pomocą łuku. Niestety - udane...
Pierwsze strzały brata mojego z wiatrówki...
Gdzieś w tym punkcie Ula zauważyła rezolutnie, że owa niechęć sąsiadów do nas może mieć niejakie podstawy. Nikt jej, rzecz jasna, nie uwierzył.
2 komentarze:
bardzo, ale to bardzo się dziwię sąsiadom, że nie chcą się zgodzić na rozbudowę. jednak obiegowe stwierdzenie, że każdy sąsiad to świnia ,niestety znajduje potwierdzenie.
sąsiadów trzeba sobie wychować, i to obiegowe powiedzenie mądre jest. nie próbujcie zaprzepaścić tego pięknego dorobku całego waszego powojennego pokolenia.tacy nienawistni sąsiedzi w dzisiejszych czasach muszą po coś być. chyba.
Prześlij komentarz