czwartek, 29 kwietnia 2010

Jedyny taki kwiecień

Razem z Basią zdobywamy nowe umiejętności. Basia potrafi już przepełznąć podłogę, siedzieć, zjeść sama chrupka i kawałek kalafiora bez zadławienia, świetnie również ząbkuje. W kwietniu uzębienie naszego potomka zwiększyło się o trzy górne zęby. Idzie jeszcze jeden, ale do końca miesiąca nie zdąży. Gdyby ktoś miał taką potrzebę, może dowiedzieć się z wielu publikacji, że zęby wyrzynają się średnio jeden miesięcznie. Stąd prosty wniosek, że kwiecień był bardzo długim miesiącem.

Ja również nauczyłam się sporo. Wiem, jak wyspać się (względnie) mimo kilku nocnych pobudek i porannej o 6. Umiem zrobić makijaż jedną ręką, w drugiej trzymając dziecko starające się zjeść tusz do rzęs. Nauczyłam się sporo o plamach z marchewki, jabłek, szpinaku, chociaż jabłka są najgorsze. Słowem - macierzyństwo edukuje.

Nadal jednak nie wiem, jak upiąć jedną ręką włosy, kiedy spieszę się na wesele brata. Nie wiem też, jak zmusić nasz internet do porządnego działania, tak żebym mogła pisać więcej postów.


Kto jest na zdjęciu, to się domyślcie. W takim ujęciu wygląda trochę przerażająco, ale za to widać zęby.

środa, 28 kwietnia 2010

Sklepy Elektronowe - Było sobie życie

Piękne, słoneczne popołudnie. Piętnaście minut przed szóstą, więc powoli szykuję się do zamykania Sklepów. Pochylony nad ekranem laptopa od niechcenia przeglądam aukcje w sieci. O tej porze słońce odbija się od okien sąsiedniego budynku i przez kilkanaście minut zalewa moją piwnicę złotym blaskiem. Kiedy podnoszę głowę jestem oślepiany słonecznymi refleksami, tak że przez dłuższy czas tańczą mi przed oczami kolorowe plamy, a przestrzeń Sklepów Elektronowych wydaje się niepomiernie mroczna, chaotyczna i całkiem poza zasięgiem. Stoję więc taki ogłuszony światłem, gdy nagle z zewnątrz dobiegają mnie głosy malców, przyczajonych obok wejścia:
- Zobacz! Zobacz! Więzienie! - woła mały chłopiec.
- Łoooo... - dziwi się coś młodszego i podatnego na sugestie.
- Możemy tam pójść i się całkowicie zgubić!
- Ja nie chcę!
- I nikt nas całkowicie nie znajdzie! I tam zjadają ludzi! - płynie na fali chłopiec, angażując się coraz bardziej.
- Wcale nie - odzywa się trzeci głos, ewidentnie przemądrzały, w okularach i z zadartym nosem. - Zobaczcie, tam ktoś stoi! - i wskazując na mnie, głosem wytrawnego poszukiwacza niezwykłości, dodaje - Tam jest życie!
Cała trójka wstrzymała oddech. Przez kilka chwil obserwowała oślepione, zaskoczone życie, nie przygotowane do roli eksponatu. Prawdopodobnie wydało im się ono tak mało ciekawe, można powiedzieć - mało żywe, że z głośnym tupotem, wśród wzajemnych kuksańców i przepychania, wrócili na powierzchnię.

Kayah i Royal String Quartet

Muzyka słuchana na żywo, jeśli jest wykonywana w stopniu przyzwoitym, bije na głowę każdy odsłuch z płyty. Jest coś bardzo pierwotnego w atmosferze koncertu, byciu w grupie widzów i wspólnych oklaskach, które, jestem tego pewien, wyzwalają bliżej nie znane hormony zadowolenia, sytości kulturalnej i przyjemności podobnej do konsumpcji czekolady. Dlatego dobrze jest pójść na koncert, nawet nie najwyższych lotów.

Nowa płyta Kayah to pop opakowany w formę kwartetu smyczkowego. Słucha się tego z umiarkowaną przyjemnością, i gdyby nie fakt, że artystka odgrzewa własne i cudzie kompozycje, byłby to może album wyjątkowy. Kayah nie to zamierzała chyba osiągnąć, i wypuściła łatwy w przyswojeniu best of okraszony dźwiękami wiolonczeli i skrzypiec.

Koncert, na który bilety wygraliśmy, stał się przyjemnością bardziej z powodu tego, co wokół, a nie samej muzyki. Zawsze przyjemnie jest coś wygrać, to po pierwsze. Po drugie - wyskoczyć z domu, choćby na pół godziny, po którym to czasie Ula musiała awaryjnie wracać, bo Basia. Poza tym wreszcie, od zamieszkania w Górach Zielonych, zobaczyliśmy jak wygląda filharmonia od środka.


poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Gra uczy, bawi, wychowuje...

... i troszczy się o gracza. Jakiś czas temu broniliśmy znowu ze Staszkiem Śródziemia. Przy jednej z prób połączenia komputerów nareszcie poczuliśmy, że ktoś o nas myśli.


Ja jadłem zielone żelki Haribo, więc Staszek szybko poleciał po kanapki i wszystko szczęśliwie się skończyło!

I być może już to kiedyś zrobiliśmy

Gdybyśmy żyli przed stu laty, niedziela 25 kwietnia nosiłaby datę 1910. Zamiast do samochodu, wsiedlibyśmy do powozu, a Ula miałaby na sobie suknię z taką ilością halek, że po rozłożeniu dałoby się z nich zrobić kawał porządnego żagla. Zapakowalibyśmy koc i słodycze do piknikowego kosza, zamiast do plecaka, jednak zarówno siatka na owady, jak i latawiec mógłby się wiele nie różnić. Zamiast piętnastu minut, podróżowalibyśmy dobrą godzinę za miasto, w spokoju podziwiając okoliczne widoki. Konie powożone przez Łukasza szły by spokojnie i równo.
Nasze rozmowy mogłyby się wiele nie różnić. Być może trafilibyśmy nawet na tą samą łąkę, łagodnie głaskaną wiatrem, z niewielkimi drzewami na głębokiej miedzy, w których cieniu matka z dzieckiem mógłby chronić szlachetną bladość swojej skóry. W tym czasie z Łukaszem dokonywalibyśmy odkryć, które mógłby zmienić bieg historii. Wystarczyłoby, żebyśmy urodzili się sto lat wcześniej.
W oryginalny sposób łącząc sztukę awiacji i fotografii, być może stalibyśmy się pierwszymi ludźmi, którym udało się sfotografować świat z wysoka. A niewątpliwie byłaby to pierwsza fotografia okolic Gór Zielonych z perspektywy lotu ptaka. Idąc tym tropem udoskonalalibyśmy nasz epokowy wynalazek do momentu, aż nie byłoby podręcznika, w którym zabrakłoby naszych nazwisk. Niestety, spóźniliśmy się.
Mimo tej gorzkiej prawdy, że nasz czas już minął, podjęliśmy się zadania. Nie dokonaliśmy może przełomowego odkrycia, podczepiając cyfrowy aparat pod nowoczesny latawiec akrobacyjny. Daliśmy się jednak ponieść czarowi tamtych czasów i zarówno piknik, jak i jakość uchwyconych zdjęć okazały się jak wyjęte z niedzieli, 25 kwietnia 1910.




poniedziałek, 19 kwietnia 2010

Świat nowych smaków nie tylko dla Basi

Basia zaczyna poznawać nowe smaki. Dusi małą łapką gotowane kalafiory, miażdży główki brokułów, z czego część trafia do buzi, a reszta na podłogę. W łyżeczce, którą podawane są zupki i kleiki, mające nieodmiennie właściwości brudzące na potęgę, najfajniejsze jest to, że można ją w locie złapać, zgarnąć zawartość, rozsmarować po buzi, bluzce, mamie i okolicy, a czystością nie trzeba się przejmować bo przecież jest pies. Pies, w co nie chciało mi się wierzyć, przeszedł metamorfozę. Z drapieżnika stał się wszystkożercą, skoncentrowanym na okolicach stołowania się dziecka. Niezależnie od tego co spadnie - marchew, kalafior czy jabłko - Bomba to błyskawicznie zjada. Wylizuje Basiowe rączki, po łokcie ubrudzone w przecierach, ze smakiem wchłania kukurydziane chrupki, a wszystko tak naturalnie, jakby jej przodkami nie byli mięsożercy a jakieś pasikoniki.

Dopóki Basia nie odkryje, jak wesoło jest karmić psa pod stołem własnym siadaniem - jesteśmy bezpieczni. Potem to chyba będziemy musieli Bombę z domu na spacer wytaczać.

Pacjent jak stonka

Nie mam szczęścia do lekarzy. Rok temu, kiedy ostatnio chorowałem, dostałem receptę na wiadro solidnych antybiotyków, które nie dość, że wcale nie pomogły, to jeszcze przedłużyły chorobę o tydzień. Dzisiaj, dla odmiany, zostałem osłuchany w zasadzie zdalnie, zbagatelizowany zupełnie, weź pan aspirynę i witaminy C, przecież nie będę pana uczyć jak się leczyć, jest pan dorosły! Wydusiłem jedynie zeznanie, że istotnie zapalenie oskrzeli i gardła, ale w zasadzie to niepotrzebnie zajmuję czas służbie zdrowia, choruje to się w domu. Co też czynię aktywnie już prawie tydzień.

Jeśli ktoś by pytał, dlaczego w razie wojny własną krwawicą nie bronię ziemi ojczystej, to właśnie przez tą zakichaną służbę zdrowia.

piątek, 16 kwietnia 2010

niedziela, 11 kwietnia 2010

Chusty mają jednak plusy

Poszliśmy wczoraj z Ulą i Basią na zakupy. Dokładniej poszła Ula, a my towarzyszyliśmy jej w roli balastu opiniująco-finansującego. Wsadziliśmy Basię w chustę, żeby było wygodniej się poruszać wśród sobotnich tłumów. Chustę założyłem, w drodze wyjątku, ja. Co okazało się mieć nie lada konsekwencje.

Przede wszystkim dziecię szybko usnęło, co przywitaliśmy z radością. Jest już z niej jednak niezły klocek, i po dwóch godzinach łażenia trochę miałem dość. Przysiadłem na ławce, pozwalając Uli buszować samotnie po stoiskach, samemu leniwie popijając colę dla dodania sobie wigoru i chęci na dalsze zakupy. Zacząłem też rejestrować, że gros ludzi ciekawie mi się przygląda a co bardziej bezczelni pokazują mnie sobie palcem. Dalsza obserwacja uświadomiła mi, że mężczyzna z dzieckiem zakutanym w chustę, do tego smacznie śpiącym, budzi naprawdę żywe zainteresowanie.

Niewiele kobiet przechodziła koło nas obojętnie. Mężczyzn, z natury rzeczy, takie sprawy albo nie interesują, albo nie widzą w nich nic godnego uwagi. Panie natomiast, niezależnie od wieku, wydawały okrzyki: jakie słodkie maleństwo! lub zobacz, Halinka, jak smacznie śpi! To jeszcze mi nie przeszkadzało, ale kiedy kolejna babcia przyprowadziła swoją wnusię, żeby nam się przyglądała, poczułem się jak panda w zoo. Zwinęliśmy się w dalszą drogę, ale i tak notorycznie łapałem ciekawskie spojrzenia i komentarze zza pleców.

Przyszłość takiego ojcostwa widzę w jasnych barwach. Basia, jako element wpływu społecznego sprawdza się znakomicie, mimo że jeszcze nie ma wielkich błękitnych oczu i dwóch zadziornych kucyków. Z takim wyposażeniem jest szansa, że notorycznie będziemy mieć miejsce w autobusie, kupować bez kolejki i dokonywać cudów w restauracjach. Brzmi to trochę pro rodzinnie, co?

sobota, 10 kwietnia 2010

Z perspektywy dwóch zębów

Z perspektywy dwóch nowych zębów świat wygląda inaczej. Można pełznąć po macie, a nawet po podłodze. Można spróbować swoich sił w starciu z łyżeczką, telefonem, a nawet pilotem. A skoro o pilotach mowa, to sześciomiesięczny obywatel RP ma za nic tragedie lotnicze. Nawet gołąb za oknem nie robi jeszcze na niej wrażenia.



Kiedy Basia przewalała się dziś po macie, ja słuchałam radia i zastanawiałam się, jak taki maluch postrzega śmierć. Odpowiedź jest chyba taka, że śmierć to nieobecność mamy. Dlatego płacz Basi, kiedy budzi się sama w nocy, jest autentyczną rozpaczą. Ja wtedy na przykład myję zęby, albo przeglądam internet, a w pokoju obok toczy się prawdziwa tragedia.

piątek, 9 kwietnia 2010

Sklepy Elektronowe - Władza i Śmieci

Raz do roku napadają nas strażnicy miejscy. Wchodzą groźnym krokiem z miną godną lepszej sprawy, z policjantem u boku bo sami żadnej realnej władzy nie reprezentują, i zaczynają karać. Jest to sytuacja z cyklu zaciśnij zęby i przeczekaj, podobnie jak naloty PIHu, konserwatora zabytków i innych mafii urzędniczych.

Strażnicy miejscy w tym roku za temat przewodni wybrali sobie nieuporządkowane śmietniki. Zza pazuchy wyciągnęli nalepkę adresową, zdartą z jednej z naszych paczek, które kilka wieczorów wcześniej wyniosłem do śmieci. Grobowym głosem jeden z nich zapytał:
- Poznaje to pan? - a brzmiało to, jakby miał zidentyfikować zwłoki i był głównym podejrzanym.
- No tak. Pewnie jeden z tych śmieciarzy wywlekł nasze pudła i... - zacząłem z przekonaniem wiedząc dobrze, że wywaliłem śmieci obok, bo komu się chce zgniatać i pakować kartony do kontenera. Zwłaszcza, że z rana wszystkie i tak będą porozwlekane przez tychże śmieciarzy.
- Dokumenty proszę - odparł zimno strażnik. Jest to moment zwrotny w tego typu konwersacjach, bo oznacza, że władza traktuje sprawę na tyle poważnie, że nie da się jej owinąć w bawełnę. Sprawdzoną metoda jest szybkie zrobienie z siebie durnia przy jednoczesnym kategorycznym odmawianiu pokazania dokumentów, chyba że pod groźbą użycia siły.

Durnia zrobiłem z siebie koncertowo. Strażnicy miejscy patrzyli na mnie z rosnącym politowaniem, kiedy nerwowo dzwoniłem do szefa, ze łzami w oczach rozrzucałem dokumenty w poszukiwaniu jakiś zezwoleń (w rozrzucanych dokumentach były wyłącznie faktury a żadnego zezwolenia nigdy nie widziałem); coraz bardziej bełkotliwie tłumaczyłem, że ja nie mam pojęcia jak to się stało i w zasadzie to ja tu nie pracuję nawet, jestem na praktykach albo bóg wie czym, szef mnie o niczym jeszcze nie poinstruował i nigdy mi nic nie mówi, tyran jeden. Jeszcze trzykrotnie próbowali mnie wylegitymować, jednak ich impet grzązł w masie bełkotu, nieodwołalnie zmierzając ku szlachetnemu upomnieniu, a śmieci mają być w ciągu kwadransa w koszu, bo jak nie, to następnym razem nie będą tacy mili.

Wyszli w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Poszedłem uprzątnąć te zawszone kartony, pogroziłem sąsiadowi, który z satysfakcją mi się przyglądał przez okno. Nie było wątpliwości kto tym razem poszczuł strażników.

Cała przygoda był za razem wesoła i kształcąca. Wesoła, bo Sklepy Elektronowe jako jedyny sklep w okolicy nie dostały mandatu; wszyscy sąsiedzi praktykują bowiem technikę zostawiania opakowań pod kontenerem. Kształcąca, bo od tego czasu przed wywaleniem pudeł skrupulatnie wycinam nalepki adresowe.