piątek, 30 lipca 2010

Przeprowadzka... czas... start!

Umowa przedwstępna podpisana, farby kupione i możemy przejść do pierwszej fazy przeprowadzkowej - "malowanie i odświeżanie mieszkania".
Rano startujemy z pomocą dzielnych zielonogórzan, którzy są również na tym samym przeprowadzkowym etapie. Dzięki czemu w ten weekend pomalujemy nie jedno, a dwa mieszkania!

Oczywiście wybraliśmy inne lokum niż pisałam ostatnio na blogu, ale tacy już są z nas koneserzy, że tak łatwo nas zadowolić.

wtorek, 27 lipca 2010

Zwłok



Jak już wspominał Franc przymierzam się znów do o prowadzenia zajęć. Przeglądałam więc różne zagraniczne serwisy, co by poszukać inspiracji. Żeby trochę ułatwić sobie czytanie ufnie skorzystałam z translatora google.
Mam nadzieję, że nikt nigdy nie będzie wykonywał tak dosłownie tych pozycji, no bo jak poradzić sobie z czymś takim:
Przedostanie się na czworakach, z nadgarstka zagniecenia równolegle do przodu mat. Pazur ziemi palcami, tak aby mięśnie w dolnej części przedramienia sygnał i windą.


I bądź tu mądry człowieku! A już szczególnie niebezpieczne okazało się zakończenie:
Take Savasana (zwłok), z rękami nad serce po raz pierwszy kilka oddechów.

poniedziałek, 26 lipca 2010

Zmiana biegu

Z trójki na dwójkę. Można uznać to za formę ewolucji słuchacza, bo poziom kulturalny obu stacji różni się dość znacznie. Zwłaszcza od kiedy trójka wypłynęła na mętne wody politycznej poprawności, rozumianej w wąski PiSowski sposób.

Program Drugi znany jest z mordowania słuchaczy Chopinem i pochodnymi, co zdecydowanie nie czyni go radiem populistycznym. Tytuł ten zdobyła za to Trójka i dzierży go mimo wysiłków tak dobrych redaktorów jak Mann czy Baron. Ale nie o tym.

Okazuje się, że poza Bachem na sto sposobów, da się w Dwójce posłuchać czegoś innego, zaskakująco dobrego, a wręcz wybitnego. Audycja po 23.00 w niedzielę, no proszę pana, Sjesta Kydryńskiego może się schować. Poza tym te konkursy, te zachwyty nad żywiołowym allegro D-dur, opus 37, te spokojne głosy mówiące no to teraz puścimy coś bardziej skocznego, po czym walą Beethovena...


Spacery, truskawki i optymizm

rDrobnymi kroczkami Ula przymierza się do powrotu do pracy. Innymi słowy ktoś musi, przez półtora godziny z okładem, stanąć oko w oko z Basią. Zadanie proste, chyba że weźmiemy pod uwagę, iż Basia jest targetowana w 99% na Ulę, a ten nieistotny 1% to reszta świata, włączając ojca.

Zaczęło się niewinnie, tak jak zawsze zaczynają się historie podszyte dramatem. W drodze na zajęcia dziecię zasnęło mi w chuście, co przyjąłem z oszczędną radością. Doświadczenie podpowiadało, że Basia obudzi się nie później niż 10 minut po rozpoczęciu przez Ulę jogi, choćbym nie wiadomo jak się starał. I tak też się stało.

Przez park przeszliśmy jeszcze dość spokojnie, bo okres od otwarcia oczu do całkowitego rozbudzenia jest taką strefą buforową, kiedy Basia jeszcze nie kuma co się dzieje wokół, a co ważniejsze - uchodzi jej uwagi brak mamy w okolicy. Akcja zaczęła się na dobre już w lesie, według planu, a tam mogła sobie wiewiórki straszyć do woli, dokonywać wymyków, szlochów i czerpać garściami z repertuaru dziecka skrzywdzonego. Jedynie mijani z rzadka spacerowicze patrzyli na nas ze zgrozą.

Dotarliśmy do domu w stanie pół płaczu, czyli napadów czkawki i ryku w interwałach kilkuminutowych. Bezcenne minuty kupiły mi truskawki, które dziecko pochłaniało z przyrodzoną żarłocznością, krztusząc się ilekroć wspomniało utraconą mamę. Umorusana po uszy, koniec końców tuż przed zakończeniem przez Ulę ćwiczeń, zasnęła mi na rękach.

I po tym wszystkim z zadowoleniem stwierdziłem: jest lepiej! Ostatnim razem płakała okrągłe 1,5 godziny, spociła się jak norka i ochrypła jak mały pijaczek.

sobota, 24 lipca 2010

Przepoczwarzanie

Te wakacje nie należą do kategorii wakacje stulecia. Z zazdrością patrzymy na tych, którzy skoczyli tysiąc kilometrów na zachód i teraz podziwiają zaułki Barcelony. Jeszcze większą nostalgię wzbudzają w nas bohaterowie, którzy na przekór utartym schematom potrafią trzy czwarte roku pracować, aby pozostałą jedną czwartą - nie. My co najwyżej operujemy w zakresie wolny weekend nad jeziorem.

Tymczasem wakacje nam umykają jak muchy ze słoika. Nieporadnie łapiemy niektóre, szybko obfotografujemy żeby pamiętać, że jednak czasami się udało, po czym przechodzimy do porządku dziennego, zmiany mieszkania, pracy, budżetu i ogólnego przepoczwarzenia, w którym na urlop po prostu nie starcza miejsca.

wtorek, 20 lipca 2010

Nie ma czasu na pisanie bo:

- jest stanowczo za ciepło na wysiłek intelektualny
- nie ma komu
- ciężko się pisze łapiąc Basię w drodze do psiej miski/psiego legowiska/kubła na śmieci, bo to ostatnio ulubione miejsca jej pielgrzymek
- przeprowadzamy się

To ostanie zasługuje na dłuższe rozwinięcie i na pewno zdamy relację z przeprowadzki. Można powiedzieć, że podnieśliśmy sobie poprzeczkę, bo tym razem będziemy oglądać świat z wysokości dziewiątego piętra. Nie, wyżej się nie dało.

Dołączam też zdjęcie Basi, bo to takie fajne dawać zdjęcia na blogu.

czwartek, 15 lipca 2010

Grunwald 2010


Zastanawia mnie ta inna forma patriotyzmu, taka różna od romantycznego umartwienia. Chyba jednak wolę komputerowe animacje od dzieł Mickiewicza.

Kiedy oglądam przygotowania do Grunwaldu nachodzi mnie chęć, aby się wybrać i popatrzeć na bitwę. Na szczęście jest upał na który mogę zrzucić swoje lenistwo. Ale czekamy na relację z pierwszej ręki od części naszych czytelników. Że tak powiem: powodzenia!
(bo nigdy nie wiadomo, jak się ta bitwa może skończyć)

środa, 14 lipca 2010

Prowizorka kręgosłupem istnienia

Nie ma nic trwalszego. Zasadzone dwadzieścia lat temu przez mojego ojca krzewy, które miały tylko dobrze wyglądać przez kilka miesięcy, są dzisiaj dużymi drzewami. Ząb, ułamany przez mamę tuż przed jej studniówką, został zreperowany kiedy ja poszedłem na studia. Przerażająca jest moc działań prowizorycznych, przerażająca długotrwałą skutecznością, o którą można się potykać, ale póki działa - nikt jej nie ruszy.

Goście są przydatnym czynnikiem mobilizującym do zrobienia rzeczy odkładanych od dawna. Wreszcie można posprzątać to, co leży tygodniami i zaczęło już pokrywać się pleśnią, naprawić co zostało urwane jeszcze na wiosnę albo wyrzucić co powinno być już wieki temu wyrzucone. Wtedy też z niepokojem oglądamy stworzone do tej pory prowizorki, chowamy do szafek te, które da się schować, a o pozostałych informujemy czem prędzej, co by nikomu nie napędziły stracha lub nie wprawiły w atak nerwowego chichotu, nie daj bóg.

Flagową prowizorką, którą po każdych odwiedzinach postanawiamy raz na zawsze przerobić na coś bardziej atrakcyjnego (i z całą pewnością mniej trwałego) jest słuchawka od prysznica, a właściwie jej brak, czyli smętny wężyk sikający wartkim strumieniem ku uciesze Basi i rozpaczy tych, którzy potem muszą ratować łazienkę przed potopem. Miał tak działać tydzień, a że do Castoramy mamy 10 minut piechotą - działa od marca.

Zaraz po nim jest patelnia, w której urwaną rączkę zastępuje rączka od pilnika do drewna. Zamocowana na potrzeby smażenia naleśników, okazała się niebywale poręczna i tak niezawodna, że z powodzeniem można by ją opatentować.

Przebłyski geniuszu, zawarte w rozwiązaniach tymczasowych, mają w sobie całą poezję codzienności. Nie dość, ze są praktyczne, to jeszcze z zasady unikalne. I doskonale bawią, kiedy już wyjdą z użycia.

wtorek, 6 lipca 2010

Historia z cyklu Franc i zastrzyki

Nogi mi zmiękły, kiedy dowiedziałem się wczoraj, że w ramach wstępnych badań pracowniczych muszę mieć pobraną krew. Być może niektórych to zaskoczy, ale do tej pory nigdy nie miałem krwi pobieranej, a jej grupę znam wyłącznie szacunkowo. Metodą wypierania z umysłu omijałem temat, starając się nie myśleć o tych wszystkich igłach, skórze uginającej się pod ich naciskiem, uch, aż ciarki chodzą. Dzisiejszy poranek powitałem z niepokojem w sercu.

Kiedy pielęgniarka w rejestracji zapytała retorycznie dlaczego to mężczyźni zawsze muszą bać się igieł, nie odparowałem ciętą ripostą, nawet nie rzuciłem drętwego żarciku, tylko z nadzieją w głosie zapytałem, czy się nie da pobrać z palca, doskonale wiedząc, że jestem bez szans i szykuj pan żyłę. Potem poszło szybko, wystarczyło nie patrzeć i głęboko oddychać. Lekko spocony, chwiejnym krokiem wyszedłem z gabinetu w poczuciu przekroczenia pewnej rzeki, której brzegi zawsze były dla mnie zdecydowanie za wysokie.

Wygląda na to, że mam już za sobą najbardziej stresujący dzień w pracy. Teraz to już może być tylko z górki.

niedziela, 4 lipca 2010

Polskie pobocze latem

Żeby dostać się pomiędzy łąki, aż zbrązowiałe od słońca, nagrzane i mruczące ruchem tysięcy owadzich skrzydeł, trzeba odrobinę wysiłku. Skręcasz w drogi coraz mniej uczęszczane, pozwalasz się prowadzić koleinom i tym wszystkim znakom na niebie i ziemi, które wskazują, że większej prowincji już nie ma, i wtedy dostrzegasz błysk Warty, leniwie sunącej wśród pól, a wokół takie ilości sielskiego spokoju, że można kroić i wywozić taczkami. Tak właśnie znaleźliśmy się na weekend, ja w charakterze niańki a Ula raczej dydaktycznym, na obozie jogi.

Mając zapewniony wikt i nocleg, moim jedynym zadaniem było opiekować się Basią w trakcie zajęć angażujących Ulę. Nie było to takie proste, jak mogło zabrzmieć, choćby z tego powodu, że każde przepłakane 5 minut, dla osoby noszącej ryczące dziecko, mnoży się potrójnie, jeśli nie pięciokrotnie, w zależności od intensywności płaczu. W zamian otrzymałem jednak taką ilość śpiewu skowronków, zbieranego na hamaku zawieszonym kilka metrów od warciańskich brzegów, tyle słonecznych łysków na dnie kubka z ziołową herbatą, że żadne ryki nie były mi już straszne.

Przy okazji posmakowaliśmy prawdziwej polskiej wsi. Nie tej, szumiącej dojrzałym zbożem, domek z cegły i malwy przy wejściu, ale prawdziwszej, aktualnej i nieskończenie bardziej fascynującej. Obserwowaliśmy ją z zapartym tchem, a butelki kiepsko schłodzonych Tymbarków pociły się nam w dłoniach, w tle, z daleka grała ponętnie melodia z dancingów lat '70, przy stole obok jedynego w rejonie sklepu piekło się na raka towarzystwo wyborowe, opróżniając kolejne piwa szybciej niż my soczek, z rowerem marki Wigry 3 zaparkowanym kozacko w pobliżu. Siedzieliśmy tak zauroczeni, obserwując to polskie pobocze, wesołe, opalone, chwiejnie zmierzające do sklepu oddać butelkę, sklepu, w którym najlepsze lody to te wodniste, a papierosy - mocne.