wtorek, 6 lipca 2010

Historia z cyklu Franc i zastrzyki

Nogi mi zmiękły, kiedy dowiedziałem się wczoraj, że w ramach wstępnych badań pracowniczych muszę mieć pobraną krew. Być może niektórych to zaskoczy, ale do tej pory nigdy nie miałem krwi pobieranej, a jej grupę znam wyłącznie szacunkowo. Metodą wypierania z umysłu omijałem temat, starając się nie myśleć o tych wszystkich igłach, skórze uginającej się pod ich naciskiem, uch, aż ciarki chodzą. Dzisiejszy poranek powitałem z niepokojem w sercu.

Kiedy pielęgniarka w rejestracji zapytała retorycznie dlaczego to mężczyźni zawsze muszą bać się igieł, nie odparowałem ciętą ripostą, nawet nie rzuciłem drętwego żarciku, tylko z nadzieją w głosie zapytałem, czy się nie da pobrać z palca, doskonale wiedząc, że jestem bez szans i szykuj pan żyłę. Potem poszło szybko, wystarczyło nie patrzeć i głęboko oddychać. Lekko spocony, chwiejnym krokiem wyszedłem z gabinetu w poczuciu przekroczenia pewnej rzeki, której brzegi zawsze były dla mnie zdecydowanie za wysokie.

Wygląda na to, że mam już za sobą najbardziej stresujący dzień w pracy. Teraz to już może być tylko z górki.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

szacun z zaimponowania!