środa, 26 grudnia 2007

O jodze - dla wytrwałych

Praktyka jogi czasem przypomina walkę. Celowo piszę praktyka zamiast ćwiczenie. To drugie kojarzy się zwykle z tym, co dzieje się w obrębie maty i kończy, gdy się z niej zejdzie. W dzień taki jak dzisiejszy uświadamiam sobie, że samo wykonywanie nawet najbardziej skomplikowanych asan, to najłatwiejsza część praktyki.

Wejście na matę.
Mnóstwo ważnych spraw do zrobienia z rana. Sztywne, wręcz boleśnie, ciało stawia opór. W trakcie ćwiczeń zwiększa się świadomość ciała, jakbyśmy odkrywali nowy ląd. Plecy przestają być tylko plecami. Potrafię wskazać konkretne miejsca, gdzie pojawia się najmniejsze napięcie. To oznacza również, że jestem ich bardziej świadoma. Dziś czułam się we własnym ciele, jak w ciasnym, grubym płaszczu.
Oczywiście mogę to zignorować, przecież nic nie muszę. Mogę napić się kawy, poczekać, aż codzienne czynności odwrócą moją uwagę od ciała i wszystko (pozornie!) będzie w porządku. Mogę też zamknąć drzwi pokoju, rozłożyć matę i zmierzyć się z bolesnym napięciem. Stanąć do walki, która wydaje się nie do wygrania, bo przecież okrywający mnie płaszcz jest tak gruby, a mi się tak nie chce.


Bycie na macie.
Pokonuję wreszcie opór materii. Zaczynam leniwie, mówiąc sobie, że wcale nie muszę tu zostać długo. Wykonam tylko tę pozycję i koniec. Ale jakoś przechodzę do następnej. Zastanawiam się, co zjem na śniadanie (słyszę, jak zaczyna się ono na dole), czy wybrać się na spacer... Rozpoczyna się kolejny etap walki. Trudniejszy, bo wymagający użycia bardziej wyrafinowanych metod.
Muślę tu o "citta-vrtti" - poruszeniach umysłu. W jodze często porównuje się umysł do szalejącej małpy, która nie potrafi się zatrzymać na dłużej na niczym.
"Według Paranjalego, powściągnięcie poruszeń umysłu (citta-vrtti-nirodha) nie jest jogą; od tego dopiero zaczyna się joga. Citta-vrtti są to poruszenia świadomości - rozmaite kształty, które przyjmuje świadomość, podobnie jak glina jest formowana na różne sposoby. (...) musimy sproszkować glinę, by wymodelować z niej nową formę. Analogicznie, gdy chcemy pojąć, czym jest jaźń - musimy zrozumieć naturę samej świadomości, a nie naturę jej poruszeń".

B.K.S. Iyengar "Drzewo Jogi"

Mogę użyć oddechu, skoncentrować się tylko na nim i na swoim ciele. To na chwilę pomaga, a potem znów - zaczynam walkę od nowa.
Według Hatha-joga-pradipika joga to prana-vrtti-nirodha - zahamowanie poruszeń oddechu. Umysł w ułamku sekundy może podążyć w przeróżne strony. Oddech nie może jednocześnie płynąć w wielu kierunkach. Ma tylko jedną drogę: wdech lub wydech. Opanowanie oddechu prowadzi do kontrolowania świadomości, przez opanowanie świadomości osiąga się rytmizację oddechu. Tyle teorii.
Praktyka jest dużo bardziej upokarzająca. Czasami wykonanie dziesięciu (co ja piszę - nawet dwóch!) świadomych oddechów jest prawie niemożliwe. Zaczynam się irytować, przecież mogę to zrobić jutro, to nic ważnego, zrobię dziś przerwę, odpuszczę, wdech, o tym razem mi się uda, ale jestem niezła, wydech, znowu się nie udało, może tym razem, wdech, wydech, wdech, ... a ciekawe co z .. i tak to płynie.

Poza matą.
Cierpisz z powodu depresji i lęków dlatego, że identyfikujesz się z nimi. Mówisz: "Jestem przygnębiony". Ale to nieprawda. Ty nie jesteś przygnębiony. Jeśli chciałbyś to wyrazić dokładniej , mógłbyś powiedzieć: "Doświadczam teraz przygnębienia". A ty potrafisz swój stan wyrazić zaledwie zdaniem: "Jestem przygnębiony". Nie jesteś przecież swoją depresją. To tylko chytra sztuczka twojego umysłu, dziwaczna iluzja. Sam wpakowałeś się w ten sposób myślenia, choć go sobie nie uświadamiasz. Jestem swą depresją, swym lękiem, jestem swoją radością, swym wzruszeniem. "Jestem zachwycony!". (...)

Chmury nadchodzą i odchodzą, niektóre z nich są czarne a niektóre białe, niektóre z nich są wielkie, a inne małe.(...)
To ty jesteś niebem obserwujących chmury. (...)

Kłopot z większością ludzi polega na tym, że są straszliwie zajęci organizowaniem rzeczywistości, której nawet nie rozumieją. Zawsze coś ustalamy, organizujemy... Nigdy nie przyjdzie nam do głowy, że rzeczy nie potrzebują być organizowane. Naprawdę.
To wielkie odkrycie. Rzeczy potrzebują jedynie zrozumienia. Jeśli je zrozumiesz, one się zmienią."

Anthony de Mello "Przebudzenie"

Dziś trochę dłużej. Wierzę, że odpoczęliście, nabraliście sił przez święta i tak szybko was to nie zmęczyło.

Rozmyślania kolejowe

Kiedy wyprowadzaliśmy się z Leśnicy zaistniał pewien ciekawy paradoks: żałowaliśmy tego, co było naszą największą zmorą. Mowa, rzecz jasna, o sąsiadach. Zdarzało się im borować udarem po północy; raz w miesiącu chlać po wypłacie, zawsze przy tej samej muzyce ("Windą do nieeeebaaa") po czym uprawiać przemoc domową; rozpoczynać poranek z impetem (a jakże, "Windą do nieeeebaaa") przed siódmą, tak że mieliśmy wrażenie, że to u nas gra, a to u nich grało... Ileż to razy Ula w kapciach i z furią w oczach szła ich zniszczyć, a wracała zniszczona. Ile stresu najedli się biedni studenci, gdy widzieli niewyspaną Alinę po bezsennej nocy, spędzonej jakby na imprezie, tylko przymusowej i przez ścianę.

Było jednak coś jeszcze; w tym całym bezlitosnym i bezmyślnym szaleństwie dysponowaliśmy tymi samymi prawami, ograniczonymi wyłącznie sumieniem i litością nad dzieciakami. Przeprowadzając się do bloku pełnego emerytów mocno po sześćdziesiątce można było zapomnieć o partyzanckiej imprezie do czwartej nad ranem. W Naszym Mieście krępuję się włączyć odkurzacz, jak wracam po pracy (po 18.00) - w Lesnicy wieszaliśmy półki do północy.

Rzewnie wspominałem te czasy jadąc ostatnio w pociągu. Jaka jest polska kolej, gdy dysponuje się normalnymi (studenckimi) funduszami, każdy wie. Zadanie "znajdź 10 wad i uchybień w minutę" to łatwizna nawet dla sześciolatka. Tkwi w tym jednak pewna pułapka. Pułapka lenistwa, wygody i złych sąsiadów.

Żeby pociąg spełnił jako takie normy jakości wystarczyłoby przestrzegać podstawowych zasad - nie palić, nie trzymać nóg na fotelach itp. Tylko komu się chce? Urwałem śmietnik - wielka mi rzecz, niech będzie urwany; wylał mi się napój, efektownie zdobiąc ćwierć podłogi lepkim sokiem, to przesiądę się do przedziału obok; mam psa - przecież bidulka boi się podróży, niech poleży na fotelu a nie na brudnej podłodze. Patrzę na współpasażerów i widzę ich milczącą zgodę - znaczy, że nie robię nic, czego sami by nie zrobili. Może i chciałbym być porządny, ale skoro inni nie są, to po co wypinać się przed tłum? Może chciałbym śmigać super wygodnymi pociągami, ale wtedy musiałbym się starać...

Jednym słowem - mamy kolej, na jaką zasługujemy. Nie traktuje nas lekko, o nie!, ale my też nie mamy skrupułów. Utrzymujemy więc wygodne status quo, i czasami tylko szlag nas trafia, gdy w tyłek grzeją, w przedziale nie da się zamknąć okien a pociąg znów ma spóźnienie rzędu 1,5h.

poniedziałek, 24 grudnia 2007

Smakowanie spokoju

Będę pisał o świętach - ostrzegam tych, na których obecność Bożego Narodzenia w tekście źle działa.

Beirut, Metaxa i blogowanie
Takich świąt mi było trzeba. Jakoś w tym roku jestem wyjątkowo zadowolony, mogę nawet powiedzieć "spragniony" świąt. Po raz pierwszy w życiu mam regularny rytm pracy, wyrwanie się z niego odczuwam wręcz jako namacalną przyjemność.

Kolędy mają swój czas w ciągu roku, i nie można im tego odmówić. Stosunkowo szybko jednak dochodzi do znudzenia nimi, szczególnie jak w odtwarzaczu włączona jest funkcja repeat. Okazuje się, że równie dobrze, albo i lepiej, do kolędowania nadaje się Beirut, Iron & Wine i Keith Jarret.

Johnny Walker jest dobry. Nawet bardzo dobry, jak większość whisky (nie powiem wszystkie, bo są produkcje naszych południowych sąsiadów stworzone chyba w celu skłonienia człowieka do abstynencji). Jednak pięciogwiazdkowa Metaxa wieczorem, po pracy, kiedy za oknem mróz a w szklaneczce niebo...

No i wreszcie jest czas - na czytanie, pisanie i zamyślanie się. Z tym ostatnim bywa różnie, bo z łatwością zamyślam się wszędzie i na każdy temat ( jak Pan Blaki), więc nie jest to nic ultra-wyjątkowego. Na czytanie w spokoju ducha zwykle nie ma czasu - w pracy, jak to w pracy, wiadomo... Z pisaniem jest jeszcze gorzej, a nie mam na myśli tylko bloga, ale i sesje, i prace magisterskie, i inne mniejsze lub większe rozprawy. Nawet się nie łudzę, że w ciągu kilku dni świąt spełnię wszystkie moje plany literackie; ale przyjemnie jest przynajmniej poczuć pióro w dłoni.

Kutia została zrobiona
Nic dodać, nic ująć. Chyba mi wyszła zacnie, ale to się okaże po wigilii :)

niedziela, 23 grudnia 2007

Beirut - zacne granie, panowie i panie

Miałem pisać o Beirucie wcześniej, ale...

Pierwsze wrażenie
Beirut pierwszy raz usłyszałem, a jakże, w pracy, w sklepie. I przyznam szczerze - gdyby nie fakt pewnego epatowania ich teledyskiem, jak to mają w zwyczaju stacje muzyczne, mógłbym ich puścić mimo uszu. Nie dlatego, że utwór jest słaby (moim zdaniem wręcz przeciwnie) lecz słuchając przez cały dzień 4fun.tv nie rozróżniam już poszczególnych wykonawców. Był to wrzesień, jeszcze przed ślubem :P
Wszystko to bzdury, miało być o pierwszym wrażeniu. Więc jest: spodobali mi się i to bardzo.

Gra wstępna
... odbyła się w czasie miesiąca miodowego (w zasadzie nic nowego). W Gądkowie zasłuchiwaliśmy się absolutnie anonimowym zespołem, bo nic o Beirucie nie wiedzieliśmy, poza tym, że świetnie nadają się do sesji i obiadu. Płyta Gulag Orkestar nie znudziła nam się po kilku tygodniach: znaczyło to, że warto przyjrzeć się jej bliżej. Oczywiście, nie było kiedy. Do czasu...

Potrzeba matką dociekliwych
... gdy, pewnego wieczoru Radek Glinsky podesłał link do Disco Partizani. Tak rozpoczęła się dyskusja o "bałkańskich klimatach", w której, aby nie wyjść na ignoranta, sypałem faktami z historii Beirutu, na bieżąco sczytywanymi w Wikipedii i innych stron. Radek się szybko zmęczył, a mnie wciągnęło.

Na polskich stronach jest całkiem sporo informacji o Beirucie, głównie standardowo nieistotnych - ot, dziennikarski żargon. Są też smaczki w postaci przekłamań czy niedomówień, jak sam fakt pochodzenia grupy. Niektórzy utrzymują, że jej członkowie są Meksykanami. Niestety, pochodzą tylko z Nowego Meksyku, więc w pewnym sensie mają rację ;)

Założyciel i wokalista grupy - Zach Condon, z tego co do tej pory zdołałem ustalić, komponuje sam, inspirowany rytmami bałkańskimi. Jak na 21-latka wcale nieźle mu to wychodzi, nawet fantastycznie (znam 24-latków którzy nie mogą napisać swojej pracy magisterskiej). Tak a propos: gość przerwał high school, by jeździć po Europie. Ku przerażeniu własnej rodziny nie skończył college'u, nawet nie jednego a czterech, w których był dość krótko.

Zespół powstał w 2006, przy potężnym udziale bloggerów, zachwyconych udostępnianymi kawałkami. Wydali dwie płytki, nagrali dwa teledyski i obyli trasę koncertową zakończoną hospitalizacją Condona, z powodu "skrajnego wycieńczenia" (za Wikipedią). Chłopak przeleżał trzy miesiące w szpitalu; granie na instrumentach dętych i wyjątkowo ekspresyjny śpiew są zabójcze, zwłaszcza dla osób bez przygotowania muzycznego.

Ponoć na płytach prezentują się dużo lepiej niż na koncertach. Cóż, może to wina ich niewielkiego stażu zespołu? Mnie się to jakoś w oczy nie rzuciło, większość fanów też dość łagodnie ocenia ich występy. To co mnie urzekło to ich typ muzyki ulicznej, w przenośni ale i dosłownie. Na wielu klipach zespół po prostu łazi, po drogach i podwórkach. Nie dość, że brzmią przy tym świetnie, to jeszcze scenerie dodają specyficznego klimatu. Rzućcie okiem na tą samą piosenkę ("Nantes") graną na ulicach i klatkach schodowych. Cudo, nieprawdaż? Jak to określił Glinsky "akustyka korytarzowa wybitnie im sprzyja".

Jedyne, czego się można obawiać, to szybkie wypalenie się zarówno tematów, jak i Zach'a Condon'a jako artysty. Ponoć szuka on już inspiracji w portugalskim fado, i oby mu się poszczęściło. Szkoda, aby Beirut stał się kolejnym zespołem, który równie szybko zgasł co zabłysł. Lepsze to jednak niż tłuczenie w kółko znanej już melodii.

Zespół do tej pory wydał dwie płytki:
  • Gulag Orkestar (09 maj 2006)
  • The Flying Club Cup (09 październik 2007)
Polecam ich stronę domową (bardzo zacna) i stronę nowego albumu.
No i czekam na wrażenia :)

Poranek



Może to zdjęcie w pewnym stopniu wyjaśni fenomen tego, jak można wypocząć
przygotowując święta bożonarodzeniowe.

Strategia, taktyka i dydaktyka

Ostatnio Bomba zrobiła się nieznośna. Zaczęła zżerać kapcie masowo, łamać długopisy brudząc tuszem sofę i okolice, gryźć płyty, że nie wspomnę o codziennym wyciąganiu z kubła i darciu celulozy (to już znacie). Pogryzła Uli okulary, co w kontekście całości doprowadziło nas do odkopania topora wojennego. Zaczęliśmy działać.

Znakomita większość destrukcji miała miejsce nocą i to na sofie, gdzie bydle ustawicznie się wyleguje. Postanowiliśmy więc w pierwszej kolejności odgrodzić ją od stanowiska pracy. W tym celu, wieczorami, układaliśmy na sofce zapory, jak np. kartony, niezawieszone półki, tabliczki itp., co by Bombox nie miała wątpliwości gdzie ma leżeć. Niestety, pies potrafił zawsze znaleźć odrobinę wolnej przestrzeni, i z rana znów odkrywaliśmy sierść na obiciach.

Gorsze było jednak to, że zaczęła sięgać do stołu, i penetrować pozostawione talerze wraz z ich zawartością: ulubione ciastka Franca, cudna czekolada Uli, deser od rodziców, słonecznik, łupki od słonecznika... Nigdy nie mieliśmy okazji przyłapać jej na gorącym uczynku, więc nie było jak ukarać. Aż matuś moja sprzedała nam sposób...

Napchajcie do jakiegoś smakołyka pieprzu cayenne, zostawcie na stole i gotowe! Pies zje, skicha się i zapamięta. Oczy nam zabłysły, sadystyczne ciągoty zostały uwolnione. Napchaliśmy masę papryki do wnętrza ptasiego mleczka, zostawiliśmy na stole i włączyliśmy kamerę, co by sycić się potem zwycięstwem rozumu nad zwierzęciem. To, co ujrzeliśmy, nielicho nas zaskoczyło.

Bombox kilkakrotnie, dyskretnie podchodziła do stołu, zanim zeżarła barana z siarką. Zeżarła to dobre sformułowanie, bo chapnęła, mlasnęła i się oblizała. Miny nam zrzedły, ale co zrobić, pies ze schroniska, widać przyzwyczajony do trudnych warunków. Wyglądało jednak na to, że jej posmakowało to połączenie, bo po chwili wskoczyła na stół (o zgrozo!) i sprawdziła czy nie ma więcej. To nas kompletnie rozsierdziło!

Jeszcze trzy takie porcje ptasiego z papryką zostały przygotowane. Szelmowskie uśmiechy wypełzły na twarze: teraz zwycięstwo jest nasze.

Z rana nie było ani kawałka, a Bomba niespecjalnie odczuła awersję do ptasiego mleczka. Wychowanie psa to trudna sztuka, a co by było z dziećmi???

sobota, 22 grudnia 2007

Problemy z Duchem

Zostałem zobligowany do stworzenia corocznej szopki w kąciku, koło kominka. Z radości zatarłem ręce - mnóstwo figurek, trochę makiet, no po prostu bitewniak!

Najważniejszy w takich wypadkach jest koncept. W głowie powstała mi wizja drabiny bytów, piramida istot z punktem centralnym: grobowcem Jezuska. Cóż, tak wyszło, że zamiast kołyski Dziecię Boże dostało czerwone pudełko jak raz imitujące kryptę, ale to nieprzyjemne wrażenie zatarły palmy i aniołki po obu stronach mauzoleum-kołyski.

Dalej było już tylko lepiej: kolejka zwierząt chcących złożyć hołd Zbawicielowi ze świnią na przedzie, potem wilki i reszta. Pojazdy mechaniczne gdzieś pośrodku. Czysta symbolika, pełen autentyzm i głęboka zaduma. Spędziłem nad tym pół godziny, żeby nie było żadnych uchybień, treść pozostała zrozumiała a przekaz był czytelny ale nie pozbawiony wieloznaczności.

Jedyny problem miałem z biedronką. Duża, nakrapiana, z masy solnej - od początku zajmowała miejsce pomiędzy Józefem a Maryjką. Nie było możliwości, żeby zajęła inne położenie. Początkowo wykopałem Józefa, ale zrobiło się trochę na bakier z prawdą historyczną. Potem jednak ruszyłem głową, i mnie olśniło. Symbolika Ducha Świętego jeszcze nigdy nie była tak wyraźna. Wielka, spasiona Biedronka zajęła od tej pory kluczową lokację w szopce.

Co jakiś czas ktoś zwraca mi uwagę, że wszystko, co zrobiłem, przypomina bezwładnie rzuconą kupkę figurek i chrustu. A wystarczy tylko ruszyć głową...

Góry Zielone w Wilczym Kszynie

Trochę długo nic nowego nie pojawiało się na blogu; powodów takiego stanu rzeczy było mnóstwo: praca, ratowanie galaktyki, treningi, prezenty (kupowanie, wymienianie, wykłócanie się, żądanie itp.). Teraz jednak uwolniliśmy się.

Po wielu bojach przyjęliśmy wyrafinowaną strategię spędzania świąt: na zmianę raz w Wilku, raz w Naszym Mieście. Dodam, że pod pojęciem Wilka rozumiemy Wilkszyn (spróbujcie to wymówić z angielska, jak cudnie smakuje :)) czyli rodzinę Uli. Początkowo próbowaliśmy kompromisu, w połowie świąt wyjeżdżając do drugiej rodziny. Niestety, pomysł okazał się nietrafiony a frajda z podróży pociągiem w okresie Bożego Narodzenia średnia w dolnych granicach. W tym roku wypada Wilkszyn, z czego oboje bardzo się cieszymy.

Przygotowania rozpoczęte. Wykopałem choinkę - mama ma dla mnie zawsze jakiś okaz do kopania, wie jak spełnić moje archeologiczne pasje. Myślałem, że nie będzie łatwo, bo lekki przymrozek trzyma, ale nic to dla wprawnej łopaty! Ula właśnie walczy z jej (choinki) ustrojeniem, kolęd jeszcze nie ma, bo jak zwykle zostały głęboko ukryte (w wiadomym miejscu) i wciąż nie odnalezione.

Wreszcie będzie czas żeby trochę napisać na blogu. Przez prawie dwa tygodnie odkładane historie wymykają się spod palców, a co gorsza ulatują z głowy.

Jak tam wasze przygotowania, christmas rush? Choinka ustrojona, jemioła wisi? A może macie spokój, wy Cisi Czytelnicy z różnych zakątków świata, i z uśmiechem pobłażania obserwujecie nieporadną krzątaninę wszystkich wokoło?

wtorek, 11 grudnia 2007

Niger - fenomen i zagadka

Kiedy pierwszy raz zaprowadzono mnie do baru kawowego Niger pomyślałam, że może zaszła jakaś pomyłka. Teściowa (wtedy jeszcze nie) obeznana z lokalami wysokiego lotu, kobieta o wyrobionym guście zabiera mnie do takiego miejsca. Kawiarnia, jakby żywcem wyjęta z lat osiemdziesiątych. Wystrój wnętrza (a może jego brak) skromny, żółte szyby zakrywające żarówki, niepozorne stoliki, długi bar, do którego trzeba podejść, by coś zamówić, wielka lodówka z deserami w środku... Minęły już lata od tego czasu i dopiero teraz poznaję prawdziwą tajemnicę Nigera. Szczegóły odsłaniają się powoli. Bar kawowy jest niczym prawdziwa dama (jeśli wolno mi użyć tak siermiężnego porównania), która stopniowo zdradza swoje sekrety.

Sekret pierwszy.
Istnienie lokalu. Położony przy deptaku, w jednym z najlepszych miejsc Zielonej Góry. Czemu nie upadł, czemu jest jedyną tak dużą kawiarnią w tej okolicy?

Sekret drugi.
Klienci. Jest ich dużo. Z czasem udało mi się zlokalizować inne kawiarnie. Co z tego, że są, skoro ich wysmakowane wnętrza pozostają puste?

Sekret trzeci.
Wystrój. Nawet ja potrafiłabym urządzić to miejsce ładniej. Tu zdradzę część łamigłówki - ładniej nie znaczy przytulniej.

Odsłona.
Jak dotąd nie napisałam nic o pysznej kawie i nieprzyzwoicie smacznych tortach (kawowych, serowych). Kajetan Chrups od razu zwróciłby na to uwagę, a pewnie nawet i Wy zadaliście sobie to pytanie. Co w Nigerze jest niezwykłego? Torty kawowe - to jedna z tajemnic tego miejsca. Tam nie tylko można posiedzieć, tam można nasycić się kosztując słodkości.

Niedaleka dygresja.
Zaprosiłam kiedyś F. i jego mamę na deser, po czym stojąc przy kasie z drżeniem czekałam ile przyjdzie mi zapłacić (miałam przy sobie tylko 50 zł) . Różne sumy zdarzyło mi się już usłyszeć za kawę i ciastka. Ale usłyszałam miłe:
- 21 zł
- Za całość? - postanowiłam się upewnić.
- Tak.
Od tego czasu zostałam częstszą bywalczynią baru kawowego Niger. Ale to jeszcze nie wszystkie tajemnice, nie wszystkie sekrety.

Wstęp do Beirutu

No tak, można było się spodziewać, że prędzej czy później do tego dojdzie. Rzecz o muzyce czas zacząć.

Na początek - odkrycie ostatniego czasu; zespół Beirut. Dziś nie mam już siły na dalsze komentarze (wykończony Mocą, ech), pozostawię Was sam na sam z muzyką, a jutro postaram się rozwinąć temat.

Sklepy Elektronowe - władanie Mocą

Klienci to strasznie podstępne dranie. Nie znasz takiego dopóki się nie odezwie, potrafi zmylić wyglądem, oszukać uśmiechem. Ciężka jest walka z klientami.
Pojawił się w sklepie osobnik nie zwracający szczególnej uwagi. Czapka uszatka, szara kurtka i plecak, nic szczególnego. Może wzrok trochę zbłąkany, ale tłumaczyłem to sobie brakiem obznajomienia z materią elektroniki, co potem po części okazało się prawdą.

Zagadnął mnie o sprzęt satelitarny, że sąsiad dostał za darmo antenę i teraz chce tą n-telewizję podłączyć i on mu mówi że n-telewizje można dwie puścić na jednym kablu i potem w tej, jak to on nazywa, puszce połączyć, i wszystko będzie grało no i czy to jest tak że te dwie można jeśli to nie jest n-konwerter ten zamontowany na antenie czy...
Ok, myślę, ignorant, wielu się takich trafia. Zdzierżyłem potok słów i w odpowiednim momencie zaatakowałem, wyjaśniłem i w trzech zdaniach klient wiedział co i jak połączyć. Pokiwał głową, a ja ze spokojem mistrza jedi zaczerpnąłem tchu w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. I to był błąd...

Jak wspominałem, klienci są podstępni i trzeba ogromnej czujności aby nie dać się podejść. Wystarczy odrobina nieuwagi i padasz bracie (siostro) ofiarą niekończącego się monologu na temat genealogii, polityki, ustroju, sąsiadów, kariery lub, najczęściej, bez tematu – ot, swobodne pierdzenie o niczym. Zostajesz postawiony (postawiona) w bardzo niekomfortowej sytuacji – albo brutalnie przerwiesz wywody i uratujesz własny umysł kosztem pozbycia się (często na zawsze) klienta; albo zaciskasz zwieracze, podnosisz gardę i bierzesz na klatę wszystko co dają, jak prawdziwy Kheired-Din. Jeśli jest nadzieja, że klient kupi coś większego – można poświęcić odrobinę poczytalności (ach te wyższe ideały!). Przecież wrócę do domu, uratuję Republikę, wszystko się ułoży...
Koleś w uszatce zaatakował. Najpierw nieśmiało, kłusem, ale potem to już nawet nie galopem, a cwałem.

Bo ja panie to chciałem połączyć te dwa konwertatory do jednego tego tam boksu bo ja już to kiedyś robiłem, jak do Niemiec jeździłem, tam te tunerowce to na wystawkach my zbieraliśmy... no i ostatnio przyszedł do mnie ten sąsiad, on wie że ja w tych sprawach trochę jestem tego, wiadomo, prymuśny nie?; i prosił mnie, prawie błagał żebym ja mu pomógł w tym podłączeniu. Ale to też tak ciężko znać te wszystkie częstotliwości konwektowalne, to trzeba by być Bogiem albo Tuskiem, ale ja to Tuska nic nie mam, tylko to tak czasami człowiek nie wie jak wszystko zmieniają, i takie wrażenie jest jakby tak (gwałtowna gestykulacja) człowieka dusiło i go tak w kark waliło i ręce wykręcone o nie, ja panie nie jestem taki co to tak o (obrazowa forma nieumienia niczego), ja mam swoje o tu [w głowie], bo ja byłem (z dumą) w zakładzie zamkniętym. Ja nie jestem jakaś tam świnia, co tam w polityce tak siedzi, nie że Tusk jest zły czy coś, ja złego słowa nie powiem, ale ja panie z wystawek zbierałem i lutownice i cyny potem do tego wszystkiego, ale to teraz całkowicie inaczej, żeby się tylko nachapać i takie bydlaki, ale ja nie o Tusku, tylko takie zarzynanie...

Powiem wprost – nie dałem rady. Przyjąłem pierwszą serię na twarz, ale, widząc że pacjent się coraz bardziej rozkręca a lada może być zbyt wąska, by się za nią w razie czego schować, raźno stwierdziłem „no to teraz już pan wie, jak to podłączyć” po czym znacząco strzeliłem metkownicą, co miało znaczyć „wizyta skończona”. Klient starał się jeszcze niemrawo nawiązywać do tematu (tematów, chaaaaaosu), ale wszelkie próby szybko kwitowałem stwierdzeniem „śmiało może pan już montować” lub „już wie pan jak to działa”. W rezultacie gość w uszatce wyskoczył ze sklepu równie prędko, jak się pojawił.

Tak, to była manipulacja Mocą. Ostatnia deska ratunku przed pogrążeniem się w wirze chaosu. Oczywiście, zdajecie sobie sprawę, że to, co przekazałem, to tylko licha namiastka cyklonu-D który zaatakował znienacka. Po prostu nie dałem rady odtworzyć tego tempa, słów, emocji, gestów... Może i dobrze, poczytalność ma to do siebie, że łatwo się ją traci

poniedziałek, 10 grudnia 2007

Konkurs literacki - rozwiązanie

Ha ha (zwycięsko) myśleliście, że zapomniałem o nagrodach? O nie, moi dzielni Badacze, Wasz trud i potęga intelektualna zostaną docenione! Lecz najpierw rozwiązanie:

Więc przemierzajmy nowe szlaki,
wędrujmy kryjąc w głowie plan, mądry plan!

Dopomagajmy stworom takim,
którym jest ciężej, niż jest nam, właśnie nam!

Niech sprawiedliwość triumfuje,
gdzie skierujemy dziarski krok, śmiały krok!

A nam po trudach niech smakuje
świeżutki porzeczkowy sok, pyszny sok!

Jest to fragment "Marsza cierpliwych detektywów" autorstwa Kajetana Chrumpsa. Nic dodać, nic ująć, jak by powiedział Gżdacz.

Dla zwycięzców brawa i co kto woli, do wyboru czekolada lub mocniejsze trunki.

Ulex - nie zaskoczyłaś mnie, ale należy Ci się za refleks i aktywność
Bhaat Saab - kimkolwiek jesteś, skądkolwiek przybywasz, czekam na Ciebie z kubkiem gorącej czekolady
Di - na Ciebie liczyłem,może być z cynamonem i odrobiną chilli?

Wszystkich Tajemniczych Blogerów, co wiedzieli a nie powiedzieli, pozdrawiam, oby wam google było przychylne przy następnych zagadkach.
Tak tak, kolejne literackie pierwiosnki już wkrótce.

czwartek, 6 grudnia 2007

Gołąbeczki kontratakują!

Przychodzę do domu po pracy, nieświadom zagrożenia. Ula - sprytna nieprzeciętne, nie odbiera moich telefonów, niespodzianka więc się udaje. Łakomie podnoszę pokrywki w poszukiwaniu czegoś jadalnego - dzisiaj mój dzień gotowania, ale może się żonka ulituje... I jak mnie nie zaatakują! Patrzę do gara - jakaś grochowa paciaja. Myślę: oho, jest niedobrze. Zaglądam do gara obok a tam pluton "gołąbków" szczerzy się w moją stronę. "Jesus, ja to będę musiał jeść przez następny miesiąc!" drżącą ręką odkładam pokrywkę.

Chwała Bogu mamy bloga. Z niego to przynajmniej dowiedziałem się o tej tragicznej historii, której, chcąc nie chcąc, padłem główną ofiarą. Bynajmniej, postanowiłem nie pozostać biernym!

Gołąbki gołąbkami, ale bez sosu zjeść je ciężko. Zwłaszcza grochowe.
Wziąłem się więc za sos, a że głód mnie napędzał, nie widziałem większej różnicy pomiędzy "dodaj pomidora" a " dodaj wszystkie pomidory i paprykę jakie znajdziesz". W mniej niż piętnaście minut stworzyłem potwora na miarę gołąbków mojej żony.

Nie wiem, czy to był słuszny manewr. Mój pajęczy zmysł szaleje na myśl o tygodniu z kapustą i grochem. Zemsta się jednak dokonała wiadro sosu, gar gołębi... Widzę tylko dwa wyjścia: albo pękniemy, albo zaprosimy gości.


Korekta do Porad Dnia: herbata zalewana gorącą wodą smakuje lepiej; kakao zalewane zimną wodą działa frustrująco.

Gołąbeczki

Z życia gospodyni domowej.

Teoretycznie dzisiaj była Franciszka kolej na gotowanie, ale on wraca po 18, spotkamy się o 20, a nie jest to pora w której lubię jeść ciężkie obiady. Wychodząc do pracy uległam jakimś złym podszeptom, tłumaczy mnie jedynie wczesna pora, i zalałam wodą groch, co by po powrocie (ok. 14) szybko zrobić coś smacznego.

Stanęło na wegetariańskich gołąbkach (warzywniak mam pod nosem, a nie chciało mi się lecieć po mięso).

Ha!
Zawód gospodyni domowej należy do najniebezpieczniejszych na świecie. Można ulec poparzeniu manipulując wrzącą kapustą. Można podciąć sobie żyły ostrzem do robota kuchennego. Wreszcie, można słuchać rad bardziej doświadczonych życiem domowym kobiet.
"Bądź sprytna, jak inne kobiety. Zawsze warto zrobić więcej, wtedy na drugi dzień nic już nie musisz robić".
Albo jestem za mało, albo zanadto sprytna - wolę nie dociekać.

W przepisie była mowa o 200g grochu, ja namoczyłam 500, zatem zwiększyłam odpowiednio ilość reszty składników. Prawie wszystkich. Nie przyszło mi do głowy, że jednej kapusty może kiedykolwiek zabraknąć. Nie będę trzymać was w niepewności - zabrakło. Zrobiłam kilkanaście gołąbków na dwa dni obiadu, narobiłam się po pachy, a farszu została grubo ponad połowa. I to nie jest pierwszy raz w tym tygodniu. W poniedziałek robiłam naleśniki (też więcej, bo jestem sprytna), starczyło na trzy osoby na trzy dni, i zostało pół michy nadzienia.

Kombinuję, co z tym fantem zrobić. Staje się jasne, że doświadczenia matki dwóch synów mogą być nie do udźwignięcia dla wychudzonego, młodego małżeństwa. Farsz w smaku przypomina skondensowaną zupę grochową. Tak sobie myślę - a gdyby ją rozrzedzić, będę miała zupy grochowej na tydzień. Będziemy zagryzać ją sobie grochowymi gołąbkami.

I tu dochodzimy do największego niebezpieczeństwa w byciu młodą gospodynią domową. Ciężar odpowiedzialności może zniszczyć co słabsze jednostki. Szczególnie, gdy dochodzi się do wniosku, że na mężu podobny efekt wywarłyby pierogi z Biedronki (3,50 za kilo).


Porada dnia: herbata zalewana gorącą wodą smakuje lepiej.

środa, 5 grudnia 2007

a jak nie ma

Jeśli nie mam pomysłu co pisać, to czy jest sens zajmować czas osób, które czytają naszego bloga? Jasne, wielu blogerom brak tematu nie przeszkadza. To nawet nie jest złośliwość, a smutna obserwacja. Za oknem ponuro - temat nasuwa się sam.

Jak ja nie lubię dużych, ponurych miast. Ponoć Polska, jest jak brzydka kobieta. Kiedy ją wystroić staje się całkiem ładna, ale kiedy zrzuci ubranie... Nie chcę generalizować, ale to porównanie z pewnością dotyczy polskich miast. Opadają liście i ukazuje się panorama szarych budynków. Bardzo lubię architekturę, chyba że przeszkadza mi ją oglądać mżawka i ziąb.

Wcale nie narzekam. Wróciłam z Wrocławia i teraz jest mi dobrze. Zielonogórskie dylematy od wrocławskich różnią się ciężarem gatunkowym. Ot, przykład:
Stoję dziś na przystanku, sprawdzam - autobus będzie na 8 minut. Dylemat - czekać tyle i jechać 10 minut, czy iść 15 minut do Franciszka do sklepu.

Ludzie! Uciekajcie do małych miasteczek!
A najlepiej do zielonych, bo nie mamy z kim grać.

wtorek, 4 grudnia 2007

Z życia Bomby

Bombix to nasz pies. Jest źródłem po równo konstrukcji i destrukcji; niestety - konstrukcji w przenośni (skłania do rozmyślań nad sensem posiadania psa) zaś destrukcji dosłownie.
Bomba przepada za rwaniem. Uwielbia delikatnie drzeć na drobniutkie kawałeczki wszelkiego rodzaju celulozę, szczególnie zaś osmarkaną. Patrząc na jej leża można pomyśleć, że hodujemy chomika, nie psa. Co tydzień podczas odkurzania wyrzucam z jej legowiska tony papierów, opakowań, chusteczek i innych odpadów wyciągniętych z śmietnika pod biurkiem.

Zawsze, jak Bombel pogrąża się w jakieś nader ważnej pracy (łupie orzechy, łupie to co zostało z orzechów, gryzie mojego kapcia, goni własny ogon, ucieka przed ogonem itp.) zastanawiam się - o czym ona myśli? Co jest w jej niewielkim łebku kiedy siłuje się z własną łapą? Kiedy z pasją wpija się w moje obuwie - co nią kieruje? Wyobrażam sobie siebie, gryzącego klapki Uli i nie mam bladego pojęcie, co za myśli by mi wtedy towarzyszyły. No, sprobujcie sami - pomyślcie o spokojnym żmakaniu czyjegoś papcia - co wam przychodzi do głowy?

Na blogu jak to na blogu...

Godzina po 17.00, powoli szykuję się do zamykania sklepu, na dworze ciemno i klientów już niewielu. Myślę sobie - może, jak nikt nie przyjdzie, zamknę o 15 minut szybciej?
Rzecz jasna - pojawia się klient; z tych co to przychodzą popatrzeć, może, jak jest okazja, to się pokłócić, ale na pewno nie kupować. Snuje się kilka chwil po sklepie, zagląda do szafek, i w końcu zagaja - o jakąś pierdołę. Zaczyna się cudna rozmowa, w której nie mam żadnych szans. Jego argumenty są absolutnie nie do pobicia:
- No, bo w Polsce, to jak to w Polsce...
- ... a u Niemców to jak u Niemców, wiadomo.
- A pogoda, jak to pogoda, nie?
- No z tymi antenami, jak to z antenami...
- Ech, ludzie to jednak ludzie...

W zasadzie to nie powiedział żadnej nieprawdy. Człowiek obeznany we wszystkich tematach w dodatku zawsze mający rację. Nie pozostawił mi żadnego pola manewru poza skwapliwym potakiwaniem głową.

Po powrocie do domu Ula się pyta - jak dzisiaj było?
Wiadomo - w pracy jak to w pracy...

piątek, 30 listopada 2007

Zagadka literacka

Po męczącym dniu trafiłem na taki oto zacny fragment literatury, który przywrócił uśmiech na na moich ustach:

Więc przemierzajmy nowe szlaki,
wędrujmy kryjąc w głowie plan, mądry plan!

Dopomagajmy stworom takim,
którym jest ciężej, niż jest nam, właśnie nam!

Niech sprawiedliwość triumfuje,
gdzie skierujemy dziarski krok, śmiały krok!

A nam po trudach niech smakuje
...

I tu dla Was zagadka. Co powinno być dalej? Skąd pochodzi ta piosenka (ha! to mi się podpowiedź udała) i kto ją napisał?

Szczęśliwego Badacza, Badaczkę lub Badaczy (jeśli kilka osób rozwikła ten niecny podstęp), którzy poprawnie odpowiedzą, zapraszam na - do wyboru: kufelek zimnego piwa, kubek gorącej czekolady lub pół litra w iście literackim gronie ;)

Odpowiadajcie na blogu - do przyszłego czwartku. Wtedy zagadka znajdzie swe rozwiązanie...

środa, 28 listopada 2007

Dziadek Stanisław

25 listopada, o 3 w nocy zmarł mój dziadek, nazywany zazwyczaj Dziadkiem Komisarkiem. Czuję się w wewnętrznym obowiązku napisania o nim. Chciałabym zebrać tu i zachować jego historię. Owszem, wielokrotnie słyszałam opowieści Dziadka, ale nie mają one w moich wspomnieniach ciągłości i, o hańbo!, brak w nich jakichkolwiek szczegółów. Często jest tak, że słuchamy nieuważnie, bo ważniejsze wydają się wiadomości, które lecą za plecami rozmówcy, albo nawet wolno przesuwająca się wskazówka zegarka.

Ostatni raz widziałam dziadka na naszym ślubie (29 września) a pojutrze (29 listopada) zobaczę go już w trumnie. Tańczyłam z nim, patrzyłam, jak się bawi - a bawił się chyba dobrze, do godziny drugiej! - i to przerwanie ciągłości jest tak uderzające.
Dziadek od pewnego czasu leżał w szpitalu, nieprzytomny, w stanie bardzo ciężkim, mimo tego wiadomość o śmierci nie stała się przez to bardziej spodziewana. Owszem, zewnętrze przygotowaliśmy się do najgorszego, Babcia z Ciocią kupiły czarny płaszcz (na wszelki wypadek). A wewnętrznie?

Dopiero teraz piszę o smutku, owszem jest mi smutno, ale może bardziej z powodu smutku Taty, Cioci, czy Babci. Nigdy nie byłam związana szczególnie mocno z Dziadkiem. Owszem, stanowił nieodłączną część rodzinnych świąt i imprez, ale nie będę kłamać, zawsze oddychałam z ulgą, kiedy wracał do domu. Znaczy się, Dziadek był człowiekiem "ciężkim" - gadatliwym i apodyktycznym. Jako dziecko nie przepadałam za nim. Od tego czasu i mój charakter, i jego złagodniały. Nauczyłam się także kiwać głową i nie mówić szczerze tego co sądzę o rządach PiSu. Dzięki temu i wilk był syty, i owca cała.
Jak by nie patrzeć Dziadek był częścią mojego życia. Nie mam potrzeby rozliczania się z nim, ale raczej chciałam napisać jego historię, taką, jaką uda mi się odtworzyć. Jakby nie patrzeć moje geny to także część jego genów, a mój charakter to częściowo dziedzictwo po nim.

A oto początek.
Stanisław Komisarek urodził się 30 marca 1926 roku w Kociugach. Pierwsze 80 lat swojego życia przeżył w prawie idealnym zdrowiu, nie biorąc nigdy leków, nie wiedząc nawet czym jest ból głowy (przynajmniej tak mówi Babcia).

Krótko? Niedługo dodam więcej, kiedy porozmawiam z Adrianem, moim bratem, prawdziwą skarbnicą rodzinnej wiedzy.

Sklepy Elektronowe - zgubne skutki satelity

Przychodzi do mnie stały klient, starszawy pan mocno po 60-tce; zazwyczaj pogadać, ale czasem jak coś kupi, to tak solidnie, za kilka stówek. Był u mnie zeszłym razem we wrześniu, więc pytam się co słychać, bo trochę czasu się nie widzieliśmy.
- Ach, jakoś leci - odpowiada lekko roztargnionym tonem, czujnie lustrują nowe tunery.
- Jak tam instalacja satelitarna, udała się? - pytam, bo wiem, że gość ma hopla na tym punkcie; zamontował już sobie trzy tunery, i ciągle dokłada coś nowego.
- Panie, aż za dobrze!
- Jak to za dobrze? Całe osiedle ma teraz satelitę czy jak?
- Ech, zamontowałem wszystko pięknie. Stara wyjechała do rodziny na wieś, to miałem trzy dni wolnego, mogłem się naoglądać. Poszedłem do sklepu, a jak, kilka piw kupiłem, co by sobie poużywać, no nie? Siadłem wieczorem i włączyłem te jak im tam, te dziewuszki, co to się rozbierają. I panie, ze trzydzieści kanałów samej golizny złapałem, że nie wiadomo na którym zostać. No... i się cholera skończyło...
- Co, zakodowali?
- A gdzie tam, na drugi dzień tak mi ciśnienie walnęło, że dwa tygodnie w szpitalu leżałem!

Jak bym wiedział, że dziadek sercowiec to bym mu tuner z pełną kontrolą rodzicielską sprzedał ;)

niedziela, 25 listopada 2007

Sklepy Elektronowe - słowotwórstwo

Jedną z największych przyjemności z pracy w Sklepie Elektronowym* jest zbieranie oryginalnych określeń stosowanych przez klientów. Uprawiamy tę rozrywkę z ojcem pasjami.

Osprzęt elektroniczny obfituje w różne neologizmy, które padają ofiarą wyobraźni ludności. Prym zaś w tych wyścigach zdecydowane wiedzie pleć piękna. Do historii przeszły już takie "milowe" określenia jak "dwa metry kabla koncentratu proszę" (zamiast kabla koncentrycznego) na co ojciec rezolutnie zapytał "a może cztery przecieru?" Innym razem pytanie "czy są diskficze?" pozbawiło mnie na chwilę oddechu; zoologiczny jest obok, może kobiecie chodzi o jakieś chomiki czy inne terraria? Okazało się, że nie, trafiła dobrze i szuka diseqa (czyt. dajseka) aby połączyć kilka urządzeń przy antenie.

Ostatnio również przybywa klientka:
- Chłopak mnie wysłał, ja tam się na tym nie znam; kazał mi kupić jakiś kabel do wieży.
- Mhm, a jakie mają tam być końcówki?
- No z jedne strony dżek a z drugiej te czin-cziny...
Tytaniczny wysiłek zachowania kamiennej twarzy.


*poza czytaniem książek, sącząc leniwie herbatę, w ciemny, deszczowy dzień gdzie żaden zabłąkany klient nie przeszkadza

piątek, 23 listopada 2007

Sklepy Elektronowe - wstęp

Kto by się spodziewał, że może być coś ciekawego w sklepie z elektroniką. Nie jest to branża, do której zaglądają ponętne modelki, topowi specjaliści, kulturalni wyjadacze czy inni członkowie śmietanki towarzyskiej naszego miasta. Zrzesza raczej podejżane indywidua, o których nie zawsze można nawet tak publicznie, na blogu... Są natomiast wypadki, wymagające uwiecznienia. Nasz sklepik ma swoją atmosferę, określoną klientelę i własne historyjki. Niech tym samym znajdą one ujście w tym miejscu - Sklepach Elektronowych. A że ludzi przewija się przez sklep sporo (żeby choć połowa coś kupowała, ech...) materiału mi nie zabraknie.

Tyle tytułem wstępu. Wszyscy uprzedzeni, czas zapinać pasy.

Carte blanche?

Zaczynamy nowy blog. Zastanawiam się, czym to wyjaśnić, i po czterokrotnym skasowaniu pisanego wyjaśnienia przyznam się szczerze: nie wiem. To znaczy - mogę podać wiele powodów, że znajomi z daleka, co to nie możemy pogadać, a jakoś tak fajniej popisać; że chce się człowiek odrobinę upublicznić, pokazać, jakie to ma czasem dobre zdjęcie, albo pochwalić nowymi gadżetami; zobaczyć, że ktoś stronę odwiedza - znaczy że myśli o nas i pamięta.

Cały nowy, już małżeński, gotowy do zapisania Opowieściami z Gór Zielonych. Oby nam i Wam dobrze służył ;)