sobota, 31 stycznia 2009

14 km kwadratowych to niewiele...

... ale wystarczająco, do bycia szczęśliwym. Tak mi się zdaje. To znacznie więcej, niż mają załoganci statków kosmicznych, marynarze floty wojennej i nawet więcej niż powierzchnia naszej chałupy. A to już o czymś świadczy.

14 km kwadratowych, które mi się marzy, jest dość specyficzne. Maksymalna prędkość samochodów wynosi tam 25 km/h, zresztą i tak nie ma gdzie poszaleć, bo jest w sumie 8 km dróg. Ludzie stanowią rzadkość, jest ich w sumie 300 w promieniu 2000 mil i wystarcza im jedna koszulka z krótkim rękawem i krótkie spodenki jako całoroczny strój. Gdyby przewiercić kulę ziemską na wylot, zaczynając tuż pod moimi stopami, wyszedłbym gdzieś niedaleko tego miejsca.



Oczywiście, jedną z pierwszych myśli po ochłonięciu jest "co tam, do cholery, robić?" W zasadzie jest poczta, apteka i sklep, ale do kina czy knajpy wypad może się nie udać, toż do najbliższej zorganizowanej siedziby ludzkiej trzeba płynąć kilkanaście godzin. Po przemyśleniu uznałem, że ok, dałbym radę nic nie robić całymi dniami. Wymagałoby to trochę hartu ducha, ale zdaje mi się, że szybko można oduczyć się pracować.



Lord Howe, maleństwo zagubione na oceanie gdzieś pomiędzy Australią a Nową Zelandią. Mój rozmiar życia. Do smaku, film

The Residents, chłopaki bez twarzy

Zachęcony lekturą grudniowego wydania Polityki, wszedłem w posiadanie kilku albumów cokolwiek dziwacznej grupy The Residents. Generalnie to właśnie ich starannie kreowany image zwrócił moją uwagą, a konkretnie fakt, że tożsamość muzyków pozostaje tajemnicą. Od ponad trzydziestu lat. Z tego powodu zarówno historia jak i fakty na temat grupy są często niesprawdzone i dość niepewne.

Zaczęli nagrywać pod koniec lat '60, trochę na fali rodzącego się psychodelic rocka, a trochę wybierając formę sprzeciwu wobec komercyjnej i masowej muzyki popularnej. Ich pierwsze projekty (The Warner Bros. Album) nie spotkały się jednak z zachwytem krytyków tudzież wydawnictw, i trzeba było im czekać do 1974 - album Meet the Residents odniósł sukces, zarówno finansowy jak i medialny. Zwrócili uwagę przyciężkawym stylem, chaotycznym graniem z którego mozolnie wyłania się ciekawa i oryginalna treść, a przede wszystkim anonimowością - muzycy bez twarzy, występujący zawsze w maskach i przebraniach, nie udzielający wywiadów, nie pozujący do zdjęć popularnych czasopism.

Dla mnie jest to prawdziwa rewelacja - wykreować wizerunek grupy w oparciu wyłącznie o twórczość, bez podpierania się wywiadami, szumem medialnym i własnym, wypracowanym wizerunkiem. Oczywiście, z łatwością da się tu zauważyć drugie dno - stworzenie tajemnicy, sztuczne odżegnywanie się od komercji jako sposób własnej kreacji, a właściwie antykreacji. Niemniej wymaga to sporej odwagi, żeby zrezygnować z bycia gwiazdą na rzecz idei, bo w zasadzie do niej się to sprowadza. Utrzymywanie w tajemnicy własnej tożsamości przez ponad trzydzieści lat, dając dziesiątki koncertów, wydając płyty, nagrywając filmy i performance - dla kogoś żądnego po prostu sławy byłoby stratą energii. Chłopaki po prostu świetnie się bawią, wprowadzając fanów w błąd, puszczając fałszywe plotki i przy okazji tworząc naprawde niezły materiał muzyczny.

środa, 28 stycznia 2009

Życiowa zagadka

Co można robić na 14 km kwadratowych? Żeby było weselej - 70% ich powierzchni to parki narodowe...

sobota, 17 stycznia 2009

Hydra - otwarcie sezonu

Hydra pojawia się w Sklepach od czasu do czasu. Człowiek zawsze reaguje tak samo i rąbie te durne głowy, przecież historia nie musi mieć racji. Efekt jest dokładnie taki, jak należało oczekiwać - głów przybywa, a sytuacja staje się tym bardziej dramatyczna im więcej łbów padło. Potem już tylko ręce (niby unurzane we krwi, ale to przecież XXI wiek, cywilizacja słowa) opadają, punkt zwrotny historii bohatera i niech się dzieje co chce. Ostatnią deską ratunku jest godzina 18, którą większość hydr (ale nie wszystkie) respektuje.

Hydra - akurat
Istnieją pewne utarte i niezmienne hydrze schematy. Są absolutnie przewidywalne i tak samo straszne, bo z góry wiadomo, że nie ma od nich ucieczki. Pozostajesz, człowieku, wmurowany na bez mała 45 minut w jedno miejsce, i choć byś się wił i błagał, hydra nie puści. Będzie cię zasypywać informacjami o przebiegu sesji rady powiatowej, wdrażać w szczegóły nierównej walki z operatorami sieci i historii lubuskich odwiertów geologicznych. Pozwoli ci wypowiedzieć jedno zdanie na minutę, które na twoich oczach przemieni w punkt wyjścia dla nieprawdopodobnych spekulacji o zgubnym wpływie telefonów komórkowych. I aby dogłębnie cię zdeptać, pokonać i wytrącić oręż z ręki, każde wypowiadane zdanie ozdobi słowem akurat, niezależnie czy akurat pasuje, czy akurat nie. Oczywiście, jako że jest hydrą, przez cały czas trwania walki postara się aby do Sklepów nie wszedł nikt niepowołany, co wygląda na absolutny przypadek. Oczywiście, takich przypadków nie ma, tak po prostu hydry działają, i nie daj się człowieku nabrać na takie tanie sztuczki, nie przy kolejnym łbie który toczy się po podłodze, a na jego miejsce wyrasta akurat nowy, który akurat posiada bezcenne informacje o uprawach pastewnych na ziemiach bielicowych.

Walka z hydrą w zasadzie nie kończy się zwycięstwem. Z pewnością mistrza Zen możesz iść o zakład, że najdalej jutro wychynie znowu, i cały spektakl rozpocznie się od początku. Wiadomo, jeśli bóg da, nie będzie to akurat ta głowa, ale jej pojawienia się można być pewnym jak mojego spóźnienia się do pracy.

piątek, 9 stycznia 2009

Nazywam się Zygmunt

Wesoły obrazek pewnego pożycia małżeńskiego. Ja tam nie wiem, ale coś mi podpowiada, że są w tym jakieś aluzje. Dzięki dla Aliny.

O sylwestrze raz a dobrze, wreszcie

Z powodu licznych nacisków to ja mam niekłamaną przyjemność opisania Sylwestra 1970. No to już...

Udział wzięli:

- wrocławski element postępowy



- zielonogórski element gospodarski



- poznański element wywrotowy



- zielonogórski element tradycyjny



- wrocławski element niepodległy



- byt niezależny ale mocno zastraszony (głównie przez balony)



Pewnie chcielibyście zobaczyć resztę zdjęć, co? Otóż nie jest tak łatwo jak się Wam zdaje. Ze względu na daleko posunięte represje, tak bezpośrednie jak i smsowe, wyjaśniam: jakieś czubki zrobiły w sumie prawie 200 (słownie: dwieście) fotek, które nijak nie dają się wysłać pocztą, która nie lubi załączników powyżej 100 Mb. A zdjęć jest w sumie na ponad 400 Mb.

Nie bawimy się też w selekcjonowanie, obrabianie i inne takie. Pozostawiamy foty jakie są, w końcu to dokument tamtych czasów. Niech się bronią same.

Z wszystkich powyższych powodów, zdjęcia znalazły się na mojej Picasie. Jak to mówią anglosasi: enjoy!

Ach, i jeszcze jedno - są wszystkie hurtem - Moje i Michała. Myślę, że z łatwością rozpoznacie niepowtarzalny klimat aparatu Concord i konkurencyjnego, kapitalistycznego Panasonic'a Lumix.

A dla Tomka, który żądał przez pół imprezy, Idle Days

czwartek, 8 stycznia 2009

Sylwester

Tak jak wszyscy czekam z zapartym tchem na zdjęcia sylwestrowe, które potwierdzą, jak świetnie się bawiliśmy. Nie ma w tym żadnej ironii. Moim zdaniem, a nie jestem w tym odosobniona, to był jeden z najlepszych sylwestrów jakie przeżyłam. Ustaliliśmy konwencję lat 70., nic przesadnie oryginalnego w tym roku, ale wiele radości dało nam szukanie strojów i muzyki.

Nie chcę popaść w nadmierną egaltację, ale:
- stroje wyszły świetnie
- muzyka była dokładnie taka jak trzeba
- jedzenia było w bród

Do tego wszystkiego gospodarze (czyli my) przygotowali wyśmienity klimat przy pomocy garści serpentyn, nieprzeliczalnej ilości balonów, dwóch kul lustrzanych i "sfer psychedelica". Odlot.

Były pewne mankamenty. Nic się nie rozlało i nie zbiło, parkiet cały czas był pełny tańczących, nie poszły w ruch noże i kastety, ani nawet brzydkie wyrażenia. Ale co się dziwić. W końcu była to grzeczna prywatka w stylu lat 70.

Życzenia noworoczne

Z jakiegoś powodu ludzie uznali, że warto świętować zmianę numeru roku. Przy tej okazji otwiera się szampana, szampańsko się bawi, a do tego jeszcze składa się życzenia.

W tym roku wyjątkowo potraktowałam sylwestra poważnie. Dobrze, jeśli można schować część wspomnień na półkę niżej, niż trzymamy sprawy bieżące, szczególnie jeśli rok nie należał do szczególnie wesołych. A nie należał.

Życzenia zatem składałam szczerze i z zapałem. Tym, którym nie miałam możliwości zrobić tego osobiście (bo nigdzie nie dzwoniłam) robię to teraz.

Wierzę, że przyszły rok będzie dużo szczęśliwszy i życzę nam wszystkim więcej dobrego.

Wszystko gra

Zaczęło się od tego, że Brat mój dostał w prezencie na zeszłą gwiazdkę mój sprzęt audio (amplituner + odtwarzacz cd) Sony. Co by chłopak zaczął słuchać muzyki w prawdziwej jakości. Po niedługim czasie nabyliśmy sobie kino domowe Thomson'a za 300 zł, i byliśmy z niego tak zadowoleni, jak można z kina z hipermarketu. Czyli średnio w dolnych granicach. Znalazło znakomite zastosowanie w Sklepach Elektronowych, gdzie muzyka jest wyłącznie wypełnieniem przestrzeni a nie wartością samą w sobie. Pozbyliśmy się go z decyzją "szukamy lepszego". Lepsze nastało po ponad pół roku.

Do tego czasu radziliśmy sobie sam nie wiem jak - a to słuchawki, a to targanie głośników komputerowych po całym domu. Przyprawiało to nas o palpitację a znajomi świetnie się bawili, widząc jak zmagamy się z własnym dziwactwem.

Dziś wreszcie dotarł sprzęt i wreszcie brzmi tak, jak zawsze chcieliśmy. Byliśmy już o krok od skuszenia się na nowoczesne kino LG, 5.1 surround i inne dolby, ale postawiliśmy na klasyczne stereo. Przyczyniła się do tego Jadzia z Jeannem, którzy zachwycili nas jakością koszernego dwugłosu; drugim argumentem był fakt, że po prostu nie mamy gdzie wstawić tych pięciu, i jeszcze jednego. Poza tym przede wszystkim słuchamy muzyki, a do filmów to nawet telewizora nam brak (i jesteśmy z tego powodu bardzo szczęśliwi).

Tym samym nabyliśmy cudownie brzmiącą i równie zacnie wyglądającą Yamahę, made in Nippon, pamiętającą jeszcze inny ustrój, a przynajmniej naszą rówieśniczkę. Voila!



Ów potwór pierwsze co zrobił to złapał stacje radiowe, o których istnieniu nie wiedział żaden z jego cyfrowych potomków u nas w domu. Tym samym z czystym sumieniem mogę polecić nowo odkrytą Chilli ZET, gdzie poza tytułowym (i bardzo wysokiej klasy) chill outem pojawia się np. Keith Jarret, Bjork i Gotham Project. Radio jest również w wersji online. To dla posiadaczy bardziej konwencjonalnych amplitunerów.

Drugą polecanką, związaną ze sprzętem, jest Picasa 3. Nowa wersja programu do dodawania zdjęć od googli. Pomijając jej inne funkcje, jest świetną przeglądarką zdjęć z komputera, wygodną w obsłudze i posiadającą podstawowe opcje obróbki. Ponadto nie obciąża zanadto procesora. Dużo lepsza niż domyślny mechanizm windowsa. A powyższe zdjęcie dodanej jest właśnie dzięki niej ;)

środa, 7 stycznia 2009

Zimę można zmylić tym, że się ją głaszcze z włosem

U nas pada śnieg. A u Was?

Nastały mrozy i zawieje, kto by się ich w styczniu spodziewał. Większość ludzi jest zaskoczona, niektórzy nawet oburzeni, że zima w tym roku dopisuje. Słyszałem też kilka cieplejszych opinii, jakoby mrozy miały wreszcie załatwić mszyce i inne cholerstwo, które kąsa, lata i dokucza za dni ciepłych. Widać każdy oswaja zimę na swój sposób.

Przyszli wczoraj do sklepu ludzie jedzący lody. Myślałem, że mam omamy, ale oni wcinali wielkie porcje z polewą i wyglądali, jakby robili to z własnej woli. Powiem szczerze - nie wiem jaka siła musiała by mnie zmusić do takiego czynu, ale na pewno miała by z tym masę problemu.

Dla odmiany - widziałem dziś znajomego, który jadł lody z musu. Niósł kanapki w plecaku, i jak przyszedł do mnie skonsumować je w cieple gazowego piecyka, okazało się że ogórek w kanapce zamarzł. Ogórek w styczniu - 6,50/kg. Mróz na zewnątrz -12 stopni. Mina znajomego, jedzącego ogórki lodowe - bezcenna.

piątek, 2 stycznia 2009

Obiecanki spełnianki

Na dobry początek roku - opowiadanko.
Bez napinki, bez zadyszki i na pełnym luzie.
Mi tam się podoba.
Plik pdf do pobrania lub odczytu online tu.

czwartek, 1 stycznia 2009

... i mamy troszeczkę kataru...

... czyli pierwsze wrażenia z Nowego Roku.

Powoli dochodzimy do siebie. Miasto zamarło, ruch na ulicach ustał, tylko drobny śnieg prószy podkreślając ciszę pierwszego dnia nowego roku. Przyglądamy się temu trochę zmęczeni, z bladością twarzy właściwą ludziom spożywającym środki wyskokowe do późnej nocy. Po kątach upychamy pęknięte balony i serpentyny, racząc się barszczykiem i paluszkami z sezamem.

Ula powoli odgruzowuje mieszkanie. Na stole znalazło się trochę miejsca na laptopa, pomiędzy pustym kieliszkiem a sałatką warzywną. Jesteśmy solidnie pokąsani przez wściekłe psy, takie z pianą na pysku, jak to ujęła Ania. Leczymy rany czarną herbatą i kotlecikami mielonymi.

Co krok znajdujemy cudowności minionego wieczoru: ultra lustrzane okulary przez które nic nie widać, łańcuszek ze smokiem, paski z cekinami - czyste lata '70. Prywatka w stylu nadzwyczaj udana.