niedziela, 30 listopada 2008

Sto trzydzieści siedem postów później

W listopadzie minął rok od pewnego carte blanche. Starałem się coś na tą okazję napisać, ale nie wyszło, i szybkie kasowanie rozwiązało problem.

Powiem krótko: to 137 postów jest odbiciem bardzo bogatego w doświadczenia okresu. Czasem było lekko, czasem cholernie ciężko. Przewaliliśmy kopę muzyki, obgadaliśmy szwadron klientów, wprowadziliśmy trochę niepisanych zasad i nie raz skorzystaliśmy z bloga jak z zaworu bezpieczeństwa, gdzie możemy się dziko wypisać dla zdrowia i spokoju sumienia.

Za wspólne towarzystwo dziękujemy, Wasze zdrowie.

czwartek, 27 listopada 2008

Życie na chorobowym II

Życie na chorobowych trwało tym razem krótko, ale zaowocowało nowym muzycznym odkryciem. Zazwyczaj prezentacją wykonawców zajmuje się Franciszek, lecz zrobię co mogę, żeby utrzymać poziom tego działu ;)

Robert,
to męski pseudonim jak najbardziej kobiecej wykonawczyni. Urodzona 14 października 1964r miała być baletnicą, ale jako nastolatka złamała kostkę co zamknęło jej drogę kariery w tym kierunku. Widać, jak doskonale się rusza na scenie i dlatego ogromnie polecam jej teledyski. Każdy jest tak oryginalny, że we Francji Robert nosi przydomek „muzycznego dziwoląga”. Ma głos o ogromnych możliwościach, przez znawców nazywany krystalicznym, delikatnym, operowym posłańcem śmierci, a muzyka, którą tworzy to barok i elektronika.

Robi wrażenie Le Prince Bleu wykonywany z Majandrą, oprócz tego niezbyt ciekawą.
Mnie podbił utwór Nickel.



A tutaj ten sam utwór już w grzeczniejszej aranżacji.

Życie na chorobowym

W każdej mojej chorobie nadchodzi taki moment, że nie mogę jeszcze wrócić do normalnej aktywności, bo jestem za słaba, ale ogólnie czuję się dobrze. Kiedyś spędzałam ten czas na czytaniu, zazwyczaj Tolkiena, tak więc trylogię "zaliczałam" przynajmniej raz w roku. W pewnym momencie za punkt honoru przyjmowałam czytanie jednej części dziennie - jakoś najtrudniej szło mi z drugą.
Jakiś czas temu ta świecka tradycja uległa zmianie. Kiedy mamy takie "leniwe" dni z Franciszkiem, również spędzamy je przy Tolkienie, ale przy "Bitwie o Śródziemie". Podejrzewam, że znacie tę grę. Świetna strategia, możliwość grania w sieci lokalnej, na dodatek w sojuszu przeciwko komputerom. Im bardziej się wciągamy, tym ambitniej dobieramy ilość przeciwników. Nasze maksimum (nie osiągnięte tym razem z braku czasu jak podejrzewam) to 4 trudnych i 2 średnich przeciwników. Franciszek mógłby chyba wyciągnąć więcej, to ja wyznaczam górną granicę naszych wspólnych możliwości. Gra ma jeden minus, kilka dni przed komputerem sprawia, że sny wypełnione mam jeźdźcami Rohanu i całą noc męczę się budując nowe ulepszenia i polując na wroga.

Tak się jakoś złożyło, że z czytania książek wyewoluowałam do grania na komputerze.

Nie wiem tylko, czy na pewno jest to ewolucja.
Z drugiej strony czytanie tego samego też nie było zbyt ambitne.

wtorek, 25 listopada 2008

Better together czyli chorowanie we dwoje

Tak już mamy, że jak dopada nas jakieś choróbsko, to zwykle oboje naraz. Ma to swoje plusy, jako że samemu choruje się podle; minusem jest fakt, że nie ma kto wyjść z psem czy zrobić zakupów. W bieżącej sytuacji ostatni argument jest dość mało istotny, bo chorzy na grypę żołądkową z reguły niewiele jedzą.

Grypa dopadła nas nagle. W zeszłym roku w ogóle nie chorowaliśmy, tym większe było nasze zaskoczenie tym razem. Mnie ścięło w nocy, kiedy odbyłem kilka męczących pielgrzymek do toalety a żołądek stał się odrębną, niezawisłą istotą, podejmującą decyzje bez porozumienia z resztą ciała. Ula zdołała jeszcze poprowadzić poranne zajęcia z jogi, lecz dłużej nie dała rady utrzymywać pozycji stojącej i dołączyła do mnie na Sofie Chorych.

W toku zmagań, pokonaliśmy niesforne żołądki, które jedynie od czasu do czasu wydają dziwne odgłosy zepsutej kanalizacji. Pozostało już tylko unikanie odwodnienia, więc herbatka co godzinę, tylko że nikomu nie chce się podnieść. Inna rzecz, że pozycja pionowa jest zabójcza i nawet ułagodzona bestia siedząca nam w brzuchach budzi się w niej nad zwyczaj szybko.

Dziękujemy za wsparcie co poniektórych. Ci, Co To Wiesz, dostarczyli nam niezbędnych zapasów, swoistego minimum potrzebnego do przeżycia. Poza tym umilali te podłe godziny, kiedy ruch ręką okazuje się czynnością samobójczą.

Aby złagodzić niezdrowy nastrój, rozpędzić chmury i podnieść humory, ilustracja muzyczna:


piątek, 21 listopada 2008

Sposób na matematyka

Szczelność okien jest zabójcza dla internetu. Po wystawieniu antenki za okno sygnał z jakości Bardzo niskiej wzrasta do Bardzo dobrej. Dzięki temu, godząc się na niewielki dyskomfort jaki powoduje niedomknięte okno, możemy śmiało hulać po sieci w dzień i w nocy. W dodatku za darmo, bo punkt dostępowy jest na Ratuszu. Ale nie o tym miałem...

Odkryłem wspaniały sposób na ogłuszenie matematyka: termometr elektroniczny. Temperatura na zewnątrz w tej chwili wynosi -0,0 C (minus zero, zero stopni Celsjusza). Ula padła na zawał. Być może jest to nowatorska metoda walki z umysłami ścisłymi.

czwartek, 20 listopada 2008

Służba zdrowia jakoś sobie radzi

Wszyscy wiedzą, że polska służba zdrowia lekko nie ma. Płace niskie, pacjenci niemili, w dodatku zwykle chorzy. To po pierwsze.

Po drugie - były afery z zaszytymi bandażami w jamie brzusznej, uśmiercaniem pacjentów i współpracą z zakładami pogrzebowymi. Po takich numerach zwykłe drobnostki w rodzaju poniższej przechodzą niezauważone.

Prawie niezauważone - czujny Ganelon podesłał mi to wczesnym popołudniem, ku pokrzepieniu serc w ten zimny, listopadowy dzień.

darmowy hosting obrazków

środa, 19 listopada 2008

Ratunku, specjalista w domu!

W zeszłym miesiącu obłożono nasz dom rusztowaniem. Straciliśmy sporo jesiennego widoku, w zamian mogliśmy posmakować przygody, kiedy nocą z winem pod pachą eksplorowaliśmy tą szybko przemijającą konstrukcję za naszymi oknami. Było trochę strachu, dużo pięknych widoków i refleksja o tarasie na wysokości dachu.
Przywykłam do widoku robotników za oknem, aż nagle zabrakło ich twarzy za szybą w łazience. Okazuje się jednak, że robotnik w domu i robotnik na dachu to dwie różne historie.

Robotnik domowy
Kiedy pozwolimy sobie na chwilę refleksji, wydaje się być oczywiste, że ów człowiek, będący być może specjalistą w swoim zawodzie, nie wybrał go ze względu na przymioty umysłu, ale charakteru. Jest on niezwykłą mieszanką cech i nawyków, kluczowych dla swojej profesji:
- lenistwo intelektualne (rzekomo zgubił telefon do nas, zatem nie mógł nas powiadomić przez całą niedzielę, że go nie będzie, dobrze że czekaliśmy tylko dwie godziny)
- łagodność charakteru (przynajmniej na pierwszy rzut oka) lub może lekkość bycia (bo co to jest zadzwonić do kogoś przed 7 rano, żeby zabrać drabinę)
- brak dbałości o szczegóły (takie jak szczoteczki do zębów w kranie w którym płucze wiadro)
- nałóg tytoniowy (daje mu upust w naszej łazience)



To wszystko sprawia, że należy się mieć na baczności. Obecność specjalisty w domu czasem stanowi zagrożenie dla przedmiotu jego specjalizacji, a prawie zawsze dla otaczającego go domowego środowiska.

wtorek, 18 listopada 2008

Zimne dziady listopady

Nie wiem ja u Was, ale wśród Gór Zielonych nastał listopad. Mogłoby się zdawać, że stało się to już osiemnaście dni temu, ale tak naprawdę gdybym miał wskazać, kiedy po raz pierwszy poczułem się listopadowo, byłoby to dzisiaj.

Pierwszy przymrozek. Białe dachy, koronki pokrytych szadzią pajęczyn i pies, który przeczuwa, że w domu jest dużo przyjemniej, uparcie nie daje się namówić na spacer.

Wiatr z gatunku tych, którym nie straszne żadne tkaniny, i tak się przez nie przedrze i dotrze do samych kości. W połączeniu z drobnym, zacinającym deszczem tworzy uroczą mieszankę, w sam raz na siedzenie przy kominku albo organizację powstań. Naszym przodkom musiało być naprawdę źle, skoro porwali się do walki o tak podłej porze roku.

Słońce do tego jakieś takie liche, może coś by się z niego dało uszczknąć w zacisznej kotlince, może trochę przyjemnie się wygrzać gdy pada przez szybę, ale już za rogiem, w cieniu, czają się zimowe wilki i kąsają w uszy i łydki, niemiłosiernie.

Kiedyś wydawało mi się, że lubię listopady. Kiedyś myślałem, że nadaję się do wielkich podróży, ale to inna historia... Może trochę zapuściłem korzeni, albo stałem się wybredny, ale gdzieś mi umknęła frajda ze snucia się pustymi ulicami w deszczu i wietrze, z szalikiem nonszalancko przerzuconym przez ramię i aparatem gotowym do strzału. Święcie wierzę, że po prostu wyrosłem z niektórych młodzieńczych zapędów, ale gdzieś na dnie pozostaje niepokój, że to może być nie to, i lepiej być czujnym, aby gangrena lenistwa i konformizmu nie rozniosła się na inne żywotne dziedziny życia.


czwartek, 13 listopada 2008

Przeczytajcie "Brudnopis" Łukanienki!

Pobiegłem specjalnie do biblioteki, aby rzeczowo określić ile książek Łukjanienki przeczytałem - osiem. Plus ze trzy pożyczone. I powiem szczerze - "Lord z planety Ziemia" był kiepski, ale można wybaczyć, bo to pierwsza powieść autora. Za to "Brudnopisu" wybaczyć nie można.

Łukjanienko był swego czasu moim bogiem, zwłaszcza po Zimnych brzegach. Zaczytywałem się, dając upust patologicznej miłości to rosyjskiej fantastyki, zaszczepionej w młodości przez Strugackich drukowanych w Nowej Fantastyce. Gość ma styl, świetny warsztat literacki i poczucie humoru. Do tego wielokrotnie dowiódł, że rozmachem i jakością pomysłów nie ustępuje mistrzom gatunku z innych części świata. Przy obowiązkowo przewijających się w ruskiej fantastyce słowach "państwo", "naród", "wolność" i "poświęcenie" przyprawionych bohaterami o wesoło brzmiących imionach jak Kirył, Wołodia czy Natasza (co za egzotyka wobec anglojęzycznej fali!) można było łyknąć kawałka naprawdę dobrej literatury, kielonek który na pewno wyjdzie na zdrowie. Oczywiście, zawsze znajdą się podli realiści, którzy stwierdzą, że dobra passa w końcu kiedyś mija, zdawało się jednak, ze cienkie dni Łukjanienko ma już za sobą. A tu taki wstyd.

"Brudnopis" jest jak muzyka Great Lake Swimmers (próbka), która właśnie mi towarzyszy - brzmi nieźle, ale nic w niej nie ma. Coś tam czasem drgnie, ale jednak nie bardzo i bez przekonania. Czyta się przyzwoicie, tylko w trakcie lektury narasta takie frustrujące oczekiwanie na coś lepszego, jakby przydługi wstęp, po którym wypatruje się zawiązku akcji czy bodaj nadziei na akcję. A tu strony lecą, autor przynudza patroszeniem rosyjskiego fandomu, poziom robi się zupełnie średni i taki pozostaje.

Rozeźlił mnie srodze tak po 150 stronie, czyli gdzieś w połowie. Za każdym razem, jak, i tak znikome, napięcie opada, Łukjanienko rzuca nazwiskiem Strugackich, wzbudzając uśpioną uwagę i czujność. Po czym... nic się nie dzieje. Człowiek mógł liczyć na mniej lub bardziej czytelne odwołania, może jakieś nawiązania czy drugie dno, ale gdzie tam, zapomnij bracie, piłka zostaje podbita na chwilę i można znów bić pianę. Po trzecim takim zabiegu autor dostał żółtą kartkę i dwanaście punktów karnych.

Informacją na okładce, że to "najlepsza powieść Łukjanienki" nieźle się ubawiłem. Dobrze, że przeczytałem ją pod koniec lektury, dzięki czemu śmiałem się głośniej i szerzej.

Po stronie 200 zacząłem zdawać sobie sprawę, że lepiej nie będzie. Nie mam w zwyczaju pozostawiać książek nie dokończonych, więc brnę dalej, choć Łukjanienko na potęgę trzepie wyświechtane motywy, rozwlekając do nieprzytomności dialogi i, nie mające żadnego związku z fabułą, sytuacje. Zrobiło się mdło, jedynie czyta się znośnie, bo to dobry autor, cóż, że rodzinę musi utrzymać z pisania.

Chwała bogu, że Brudnopis jest pożyczony. Nie powiem, żeby szkoda było czasu na tą książkę, ale na pewno szkoda wydawać 29,90 zł. Przecież to dwa desery w Nigerze, zapasy chleba na dwa tygodnie czy niezłe wino do kolacji.

środa, 12 listopada 2008

Wieczorem, przed monitorem

Peany pochwalne na temat bycia udomowionym zostawiam na inną okazję. To był po prostu udany dzień, a rzadko można coś takiego powiedzieć o powrocie do pracy po kolejnym "długim weekendzie". Zresztą, wieczór też zapowiada się nad zwyczaj obiecująco.

Nie, nadal nie mamy sieci w domu. Tak, będę publikował to ze sklepu o poranku. Nie, nie przeniosę pliku na pendrive'ie. Tak, mam nowego laptopa.

To by w sumie było tyle na jego temat. Strasznie się z niego cieszę, bo od września składałem rzetelnie z każdej wypłaty po trochę, a sami pewnie wiecie jak rozkosznie smakuje coś, na co się zbierało i wreszcie, WRESZCIE!, jest. Bez oczekiwania nie na nawet raju, jak słusznie zauważył Oscar Wilde, czego zdają się nie rozumieć pewni młodzi ludzie w mojej rodzinie.

Przy okazji instalowania nowego systemu, XP, a jakże, trafiłem na kilka nowych (dla mnie) programów/gadżetów. Najbardziej zadowolony jestem z nowej wersji MediaMonkey, odtwarzacza muzyki za którym przepadam. Ma wszystko, co lubię, czyli:
- łatwą nawigację, szczególnie z poziomu klawiatury
- obsługuje wszystkie znane formaty, zarówno komercyjne, jak i nie
- wypala, zgrywa i zmienia formaty wedle życzenia
- w dodatku posiada rozhulaną bibliotekę i niezły wygląd

No i przede wszystkim jest niszowy. A bardzo, bardzo rzadko się zdarza, żeby oprogramowanie niszowe było tak znakomicie dopracowane i funkcjonalne. I proszę nie mylić funkcjonalności z uniwersalnością - MM odtwarza tylko muzykę, a nie jak Winamp jeszcze filmy. Rzeczy uniwersalne, czyli do wszystkiego, wiadomo do czego są.

Druga niespodzianka to nowa, poprawiona wersja Open Office'a 3.0. Nigdy nie przepadałem za tą darmową podróbą jedynego słusznego produktu Microsoftu, do czasu, aż z konieczności musiałem go zainstalować w pracy. I proszę, nie dość, że da się na nim pracować, to jeszcze nowa wersja na prawdę nie ustępuje produktom komercyjnym. I bez kłopotu razi sobie ze zboczonymi formatami, które podsuwa konkurencja. Jest tak dobra, że śmiało zainstalowałem na nowym sprzęcie. I w dodatku legalna.

Trzeci smaczek dotyczy Firefoxa; sorry Piotrek, ale Safari jest dla mnie zbyt niszowe. Przyjemna wtyczka, która pozwala nagrywać filmiki typu YouTube. Frajda dla wszystkich, którzy lubią gromadzić i potem rozkoszować się nimi w towarzystwie znajomych. Prosta i skuteczna, a diabeł tkwi jedynie w małym psikusie na końcu ścieżki - filmy zapisuje w formacie flv. Nie drżyjcie jednak, dzielni radiosłuchacze, bo na sieci nie brakuje darmowych programów do dekodowania tego diabelnego formatu na ludzkie avi czy inne mpegi.

To w sumie tyle, herbata się kończy, Ula już blisko, bębny w głębinach...

niedziela, 9 listopada 2008

Udało się



Jak wiecie, od lipca podejmowaliśmy kolejne próby wyjazdu do Szwecji. Najpierw trafiłam do szpitala, potem pojawiały się coraz to nowe okoliczności karzące nam przekładać wyjazd. Wreszcie nadszedł listopad, wolne dni i oto nagle zgorzel (uwaga, tylko dla ludzi o mocnych nerwach). Rozwiercili mi zęba aż po korzonki i zostawili z dziurą oraz antybiotykami.
I oto ukazała się nam naga prawda.
Spojrzeliśmy na siebie z Franciszkiem i powiedzieliśmy sobie szczerze:
Szwecja nas nie chce.

Uff. Udało się. Czasami okazuje się, że rzeczywistość płynie jak rzeka, a nasze plany tkwią w niej jak konar. Zakończyliśmy rozdział sztokholmski i mam nadzieję, że to wystarczy, abyśmy mogli znów płynąć zgodnie z nurtem. Zdrowo i bezpiecznie.

środa, 5 listopada 2008

Sklepy Elektronowe - gazy bojowe

Jest nieźle. Mam pewne przypuszczenia, ze siedzę w sklepie oczadziały gazem propan-butan, za dowód mam ciężką głowę i pewne zamulenie umysłu. Ale przynajmniej jest ciepło.

Zimno ponoć konserwuje
Zima to fatalny okres w Sklepach Elektronowych. Dochodzi wtedy do nierównej walki pomiędzy kosztami finansowymi, a komfortem pracy - im cieplej tym drożej. Nie mamy boskiego CO ani nawet kaloryferów, wiec trzeba podgrzewać farelkami szóstej generacji, które dają sporo ciepła, ale wpierniczają ze 2000 w na godzinę, przez co rachunki są potem nie wesołe. Poza tym każde podgrzewanie zdaje się psu na budę, bo wejdzie kilku klientów i powachluje tak tymi drzwiami, że zaraz temperatura wraca do poziomu kriokomory. Stąd rewolucyjny pomysł piecyka.

Fater von Rychu podsuwa pomysł
Idea wcale zacna - piecyk na butle z gazem. Tanie, wydajne, przenośne - czemu dopiero teraz?! Pomieszczenia wielkości Sklepów ogrzewa w mig. Zaczęliśmy się więc rozglądać i prawie zaraz (czyli po miesiącu) nabyliśmy na allegro niemiecki wynalazek z polskimi atestami. Było kilka chwil niepewności, czy nas nie zabije jak źle podłączymy Verbindungsmutter (czyli główny zawór), bo rzecz jasna żadnej polskiej instrukcji obsługi nie było (za to powinno się wieszać). Metodą dedukcji doszliśmy jednak co gdzie powtykać i piecyk ruszył.

Psychologia przesądu
Zastanawiam się, czy podejżany ból głowy to wynik poźnego chodzenia spać czy niewidzailnej trucizny w powietrzu. Przeprowadziłem kilka testów z otwieraniem okien i jedyne, co osiągnąłem, to wychłodzenie organizmu. Z drugiej strony troche mi lepiej, jak wyskocze na swierze powietrze. Mam coraz większe wrażenie, że cos sobie zasugerowałem, i wierzę w to, nawet o tym nie wiedząc.

Szwecja nas chyba nie chce

Czy z nami jest coś nie tak, że nie możemy się raz a porządnie zebrać i wyjechać, czy to świat jest taki pokopany? Szwecja już za dwa dni, a my ciągle w niezłym proszku...

Nie mamy gdzie zostawić Bomby. Nie znalazł się też nikt życzliwy (może poza Michałem, który z pewną rezerwą podszedł do sprawy) kto by przyszedł dwa razy na dobę i ją wyprowadził. A trochę szkoda zostawić psa na cztery dni samego w domu; kot by się ucieszył, pies dokona demolki.

Ulę boli ząb. Tak, to najlepsza okazja na takie niespodzianki. Ma całą paszczę spuchnięta i preferuje pokarmy ciekłe. Utrzymuje jednak, że to fraszka, nie ma się czym przejmować i śmiało możemy walić nach Sweden z Panadolem pod pachą.

A ja... ja nic, ale pewnie też niezwłocznie coś się znajdzie. Póki co jestem biernym obserwatorem cudów i dziwów, świadkiem zaginięć rezerwacji i kolejnych prób odpuszczenia sobie. Bo tyle jest do zrobienia, tyle by można zamiast... Dżizas, jeśli nam się uda to będzie prawdziwy, solidny cud.