piątek, 26 grudnia 2008

A jednak czyli Beirut ciągle żywy

Beirut nie przyjechał na polskiego Openera. Zach Condon, wokalista i lider grupy w otwartym liście do zawiedzionych fanów (w tym nas, bo chcieliśmy jechać na festiwal tylko dla nich) wyjaśniał, że zespół potrzebuje trochę oddechu od wyczerpującej trasy i w ogóle odświeżenia dla nabrania nowych pomysłów. Wszyscy pomyśleli: jasne, po prostu chłopaki się rozpadną. Wydali świetny album i się wypalili, jak wielu przed i po nich. A tu niespodzianka.

Nowy, dwu płytowy album ukaże się 17 lutego w Stanach i dzień wcześniej w Europie. Jak to Beirut ma w zwyczaju, wydawnictwo będzie się składać z dwóch EPek, po sześć i pięć utworów. Tak się prezentuje playlista:

Beirut: March of the Zapotec:

01 El Zocalo
02 La Llorna
03 My Wife
04 The Akara

05 On a Bayonet
06 The Shrew

Realpeople: Holland:

01 My Night With a Prostitute From Marseille
02 My Wife, Lost in the Wild
03 Venice
04 The Concubine

05 No Dice

Popularność zespołu zatacza coraz większe kręgi. Natalie Portman, wybierając artystów do charytatywnej składanki Big Change: Songs for FINCA określiła Beirut jako swój ''new favorite band''. Ponoć Zach zaprosił ją nawet do wspólnego wykonania jednego z utworów, do czego jednak do tej pory nie doszło. Czasem za dobrymi intencjami kryje się cała masa chwytów marketingowych, więc agenci Portman byli czujni.

Nowe oblicze Beirutu jest bez wątpienia inne. Już sam ten fakt powoduje, ze ciężko się zachwycić i od razu przyjąć odświeżone wcielenie zespołu. Jest nieźle, że mamy nowy album, zacieram ręce i czekam na więcej, a ocenę pozostawię na przyszłość.

Promocyjny utwór pozostawiam do indywidualnej degustacji klik



czwartek, 25 grudnia 2008

Dziki, krety i inne gadżety

Święta w Górach Zielonych obfitują w różne przemyślenia. Wreszcie można oderwać się od sztywnego i nadętego życia codziennego i popuścić zarówno pasa jak i wyobraźni. W pierwszy dzień świąteczny, na spacerze w rejonach rekreacyjnych, pozwoliliśmy sobie na wycieczki nie tylko piesze, ale również skojarzeniowe, mając za inspirację ślady dzikiej zwierzyny napotkane na drodze. Ponoć miały to być wrogo nastawione dziki, co kazało nam się zaopatrzyć w sprzęt obronny w postaci patyków, nie były jednak potrzebne. Napotkaliśmy również ogromną ilość krecich kopców. Dało to asumpt do wesołego odkrycia jednej z największych tajemnic przyrody. Osobom ceniącym swój czas odradzam czytanie.

Wielka Tajemnica Przyrody - Spisek Dzików i Kretów
W zamierzchłych czasach, gdy ludzkość była jeszcze w powijakach a królestwo zwierząt rozciągało się wzdłuż i wszerz, nastąpił niespodziewany konflikt pomiędzy dzikami i kretami. Trudno teraz dociekać jego przyczyn - jedni mówią o rozbieżnym światopoglądzie, inni o pokrywających się terenach migracyjnych. Niezależnie, co stało się zarzewiem tej wiekopomnej waśni, trwa ona po chwilę obecną, przeradzając się wielokrotnie w krwawe, acz nie widoczne dla oczu postronnych, starcia. Dziki stanowią grupę niebezpieczną i wywrotową, zagrażającą człowiekowi i jego bliskim. Ich wyskokowy temperament oraz znana skłonność do grzybów stanowią niezaprzeczalną przewagę, wobec której szczep Adama pozostaje praktycznie bez szans. Byłoby kwestią czasu, aby człowiek został do szczętu wymazany z kart historii naturalnej, gdyby nie krety.

Krecie plemię chroni człowieka. Jego niewidzialni strażnicy czuwają nad bezpieczeństwem ognisk domowych, aby żadne zagrzybiony dzik nie przerywał snów dzieciątek. Niestety, Krecia Straż, jak często się ich określa, maleje z pokolenia na pokolenie. Młodzi wolą ryć, odrzucając chlubne tradycje przodków. Czy czeka nas zagłada? Czy jesteśmy w stanie przewidzieć, jaki los nas spotka gdy ostatni z tych starych, wyliniałych Strażników odejdzie w głąb ziemi?

Jak pisałem wcześniej, takie to gimnastyki umysłowe, ku własnej i miejmy nadzieję Waszej, przyjemności uprawiamy w wolnym czasie.

sobota, 20 grudnia 2008

Kuchnia obrazkowa

Jestem wzrokowcem. Nic tak nie przemawia mi do wyobraźni, jak ładny obrazek, czy zdjęcie. W zależności od kontekstu wydziela mi się adrenalina, soki żołądkowe lub wszystko na raz.
Przepadam za deserami i jest to kulinarny gatunek (jeśli mogę tak napisać), w którym się spełniam, lubię eksperymentować, a nawet tylko czytać przepisy.

Jakiś czas temu miałam przyjemność spróbować deseru o nazwie crème brulée i od razu postanowiłam nauczyć się, jak się go przyrządza. Na postanowieniu się skończyło, aż kilka miesięcy później wpadły mi w ręce przepisy z kuchni francuskiej drukowane, wstyd przyznać, w książeczce reklamowej jakiegoś hipermarketu. Ponieważ leżała ona u teścia, więc wyrwałam odpowiednią stronę, i tak nie będzie mu potrzebna!, a potem ruszyłam do dzieła.
Przepis był dziwny, ja jestem dosyć niecierpliwa i kiedy już włożyłam wszystko do piekarnika dopiero wtedy zaczęłam czytać, co na to internet.
A tam strasznie! Że deser jest trudny, że potrzebuję palnika do zrobienia właściwej skorupki, że nie wolno zagotować śmietany (moja gotowała się radośnie), że robi się go kompletnie inaczej niż ja robiłam. Krem wyszedł pyszny, mimo że na pewno nie był brulée.
Tak powinien wyglądać.



Obrazek pochodzi ze strony kwestiasmaku.com i od chwili, kiedy zobaczyłam zdjęcia na tej stronie znów wróciła mi ochota na pieczenie. Nawet ciasta drożdżowego. W najbliższym czasie na stronie będą pojawiać się różne przepisy. Lubię mieć je na blogu, pod ręką.

Zacznę od naleśników francuskich. Wzbudzają entuzjazm i mój, i Franciszka. Z Kwestii Smaku.
Przepis na naleśniki:

• 150 g mąki
• 1 łyżeczka cukru pudru
• 2 jajka
• 240 ml mleka
• szczypta soli
• 3 łyżki roztopionego masła lub oleju (ja daję olej z pestek winogron)
• olej roślinny do smażenia


Wykonanie:

Mąkę przesiać, dodać cukier puder, jajka, mleko i sól. Zmiksować, przykryć ściereczką i odstawić na 30 minut. Przed samym smażeniem dodać do ciasta roztopione masło lub olej i wymieszać. Naleśniki można smażyć na suchej patelni (tylko pierwszego naleśnika usmażyć na oliwie) lub też wszystkie kolejne naleśniki smażyć na tłuszczu.

* Naleśniki smażyć z dwóch stron na średnio rozgrzanej patelni teflonowej z cienkim dnem.
* Naleśniki można smażyć od razu, nie czekając 30 minut, ale najlepsze są i najlepiej się smażą naleśniki z ciasta, które “odpoczęło”.
* Naleśniki można smarować dżemem, musem jabłkowym lub smażonymi na maśle owocami np. brzoskwiniami. Można je też przekładać nadzieniem z sera białego (przepis poniżej).
* Naleśniki z nadzieniem można składać w trójkąty lub zwijać w rulony. W takiej postaci można je odgrzewać na patelni na wolnym ogniu. Podawać np. z dodatkiem bitej śmietany lub kwaśnej i gęstej śmietany czy też jogurtem owocowym. Dobrze smakują posypane cukrem pudrem.


Nadzienie z sera białego do naleśników: 1 kostka sera białego tłustego lub półtłustego roztarta widelcem na gładką masę z dodatkiem 1 jajka i 2 - 3 łyżek cukru. Jeśli ser biały jest suchy, do nadzienia można dodać trochę śmietany.

Nadzienia jeszcze nie robiłam, ale naleśniki kilkakrotnie. Tak jak w przepisie smażę na tłuszczu tylko pierwszy, pozostałe "na sucho". Smażą się się błyskawicznie i bez przypalania. Dla mnie rewelacja.

Sklepy Elektronowe - Klient rozmiaru XXL

Z cyklu: miałem dziś klienta.

Dokonywałem standardowych czynności związanych z obsługą interesantów, gdy światło drzwi przysłonił masywny kształt klientki. Znam ją skądinąd, pojawia się sporadycznie w Sklepach Elektronowych i zawsze zwiastuje ciężkie chwile, już to z powodu zadziornego charakteru, jak i specyficznej aury osoby o znacznych gabarytach. Przez "znacznych" mam na myśli rozmiar uniemożliwiający zarówno dojrzenie własnych stóp jak i minięcie kogoś w drzwiach. Łudziłem się, że owa rubensowska matrona, widząc nawał klientów, znudzi się oczekiwaniem i pójdzie sobie. Los nie był jednak tym razem łaskawy.

Odczekała swoje aż sklep chwilowo opustoszał i zaatakowała.
- Chciałabym zwrócić ładowarkę. Tą do Nokii, prawie nie używaną.
- Mhm, a co się stało? Nie ładuje?
- No nie, ładuje, wszyściutko jest w porządku. Tylko ja sobie kupiłam nowy telefon, Samsunga, takiego o, proszę spojrzeć... No i ta ładowarka mi nie pasuje.
Przeszedłem w tryb ostrożny, zaczerpnąłem powietrza i na wydechu ruszyłem truchcikiem:
- Proszę pani, mogę bez problemu wymienić ładowarkę na nową, jeśli stara nie działa. Pani ładowarka jest sprawna, tak?
- Tak, to znaczy nie, nie wiem, trzeba sprawdzić...
Wziąłem ładowarkę, która oczywiście działała bez problemu.
- Przykro mi, ale działa.
- Ale ja chcę ją oddać.
- Oddać, bo ma pani nową?
- No tak, ja już tej nie potrzebuję!
- Tak się fatalnie składa, że nie mogę jej przyjąć, ale z radością wymienię na nową - odparłem zjadliwie, wiedząc że ta dyskusja szybko się nie skończy. Kobietę na chwilę zatkało, przekalkulowała w głowie sytuację i zażądała:
- Proszę numer do szefa!
- Nie - odparłem spokojnie, oczekując takiego argumentu.
- Jak to nie?! Chcę numer do pańskiego szefa!!
- Nie dam pani numeru. Nie, nie będzie mu pani głowy zawracać. A ładowarki nie przyjmę.
- Co? Czy pan wie z kim pan zadziera?! Ja mam znajomości! Ja mam kumpla, który jest szefem hipermarketu! Bo do niego zadzwonię! - ta groźba poważnie mnie zaskoczyła, ale pozostałem nieugięty.
- Ok, proszę dzwonić.
- Oj, bo zadzwonię!
- No dobra, niech pani dzwoni.
- No to się pan doigrał! Dzwonię! - zapadła pełna napięcia cisza, w której powinienem rzucić się do klientki z błaganiem nieee, proszę, już nie będę. Niestety, nie doczekawszy się takiej reakcji, zaczęła wybierać numer. Trwało to z dziesięć minut, ach te maleńkie klawisze nowych Samsungów! Wreszcie udało się uzyskać połączenie.
- Halo, ja mam u was takiego znajomego chłopaka, czy on dzisiaj jest w pracy? Co, no nie wiem jak się nazywa, taki ciemny wysoki, jest dzisiaj? Ojej, no nie wiem, chyba Sebastian, tak, Sebastian, bo muszę z nim porozmawiać. Co, nie ma go... Och, no to dziękuję.
Zniesmaczona niekompetencją obsługi hipermarketu spojrzała na mnie, mrucząc pod nosem coraz ciekawsze słowa, coś pomiędzy "jeszcze mnie pan popamięta", a "widział pan kiedyś wampira". Pozostałem okazem spokoju, co wymagało coraz większych nakładów woli. Wreszcie, po kilku chwilach, jej twarz rozjaśnił nowy, błyskotliwy pomysł.
- Przyjmie mi pan tą ładowarkę?!
- Nie, niestety, nie mogę...
- To zadzwonię na policję! - Na chwile zdębiałem, widząc już oczami wyobraźni oddziały SWAT oblegające Sklepy w celu odbicia pojmanej ładowarki. Niestety, znów moja gruboskórność wyszła na jaw.
- Dobra. Proszę dzwonić.
- Ha, zobaczy pan, zadzwonię!
- No ok, niech pani dzwoni.
- O, no to dzwonię - z satysfakcją w głosie stwierdziła klientka, i cyrk się zaczął na dobre.
- Halo, policja? Ja tu jestem w sklepie i taki pan mi nie chce przyjąć ładowarki! No ja kupiłam, chcę oddać, a on nie chce... No bo ja mam nowego Samsunga, i ta ładowarka... To ja może dam tego pana - i zanim się zorientowałem, wcisnęła mi telefon.
- Halo?
- Halo? Co to ma być?! Co to za wygłupy? O co tej kobiecie chodzi?
- Witam, ja jestem sprzedawcą w sklepie, i klientka chce zwrócić towar, który kupiła...
- No ale co policja ma do tego?!
- Mnie proszę nie pytać, ja tu walczę od pół godziny. Proszę jej powiedzieć, że nie może zwrócić towaru, który kupiła dwa miesiące temu, tylko dlatego, że już go nie potrzebuje. Ma pani autorytet (po drugiej stronie słuchawki też była kobieta), niech pani mnie uratuje... - usłyszałem tylko głuche westchnienie zmęczonego oficera dyżurnego i przekazałem telefon.
Klientka po chwili, z miną wielce zmęczoną i urażoną, zakończyła rozmowę. Jeszcze stała, zbierając się w sobie, i już, już nowy przebłysk geniuszu miał olśnić mnie swoim blaskiem, kiedy spokojnie powiedziałem:
- Niech już lepiej pani idzie. - Nic nie działa tak boleśnie, jak ośmieszenie się. Kobieta gwałtownie, jak na swoją tuszę, obróciła się, i już miała trzasnąć drzwiami, gdy zatrzymała się, podbiegła i zabrała pozostawioną na ladzie ładowarkę. Płomień jej spojrzenia powinien wypalić mi dziury w czole.

czwartek, 11 grudnia 2008

Drugą parą oczu

Zanim przeczytacie tego posta, przeczytajcie tego wcześniejszego.





ok.
To jest normalne, że Bomba przebiega przed samochodami. Kiedy to robi, ja za każdym razem wygłaszam tę samą kwestię: "Zobaczysz, tym razem ją coś potrąci." Za każdym razem mam też przeczucie, że kiedyś to wykraczę. I udało się.
Nie patrzyłam za długo, odwróciłam wzrok w momencie, kiedy samochód uderzył w psa. Wyraźnie(?!) widziałam trudny do zidentyfikowania kawałek zwierzęcia wylatujący w powietrze. Dlatego najpierw kręciłam się głupio w kółko. Po chwili przyszło mi do głowy, żeby zobaczyć, czy samochód nie zatrzymał się, żeby pojechać do weterynarza. Dopiero, kiedy ci mili ludzie wysiedli z samochodu odważyłam się poszukać wzrokiem Bomby, która przecież nie mogła tego przeżyć.

Na SZCZĘŚCIE Bomba nie wykazywała ran śmiertelnych, ale wciąż czekałam aż się ujawnią. Znalazłam niewielką rankę, raczej otarcie, bo chyba przeturlała się pod samochodem.

Cała prawda wyjdzie na jaw jutro, kiedy minie szok psa i właścicieli. Ja dzisiaj złamałam kawałek zęba (to ten od zgorzela), ale to przecież nie jest temat nawet na komentarz to posta.
Nie na tym blogu.

Samochód zabił Bombę

Prawie.

Poszliśmy na spacer w ten deszczowy wieczór jedenastego grudnia. Zatopieni w dyskusji pozwoliliśmy naszemu psu swobodnie kłusować wokół, jak ma w zwyczaju. Gdy pokonaliśmy kolejne skrzyżowanie, pies pozostał po drugiej stronie, skupiony na nowych zapachach dostępnych tylko dla psiego nosa. W głębi ulicy pojawił się rozpędzony samochód a pies wybrał właśnie ten moment żeby do nas dołączyć.

Samochód uderzył Bombę z prędkością jakiś 40 km/h. Zobaczyliśmy tylko strzępy futra, jakieś flaki w powietrzu i pies wpadł pod koła. Rozległ się pisk opon i kwik zarzynanego zwierzęcia, i wiele bym dał aby móc zobaczyć swoją pierwszą reakcję, kiedy zdołałem wreszcie złapać się za głowę i jęknąć z przerażenia. Ranna Bomba uciekła w głąb pobliskiego parku, a my zbyt przerażeni aby podjąć jakąś sensowną decyzję, pędziliśmy chaotycznie za nią.

Najpierw bała się podejść, pewnie chce umrzeć w samotności, jak słonie - pomyślałem. Oczami wyobraźni już widziałem siebie wbijającego scyzoryk w jej serce, aby skrócić męczarnie śmiertelnie rannego zwierzęcia. Po kilku próbach i odpędzeniu równie zszokowanych jak my kierowców pojazdu, zacząłem ostrożnie się do niej zbliżać, mając najgorsze przeczucia.

Pierwszym szokiem był fakt, ze pies jest w jednym kawałku. Oboje z Ulą widzieliśmy kawałki jej ciała wirujące w powietrzu, słyszeliśmy chrzęst kostek pod kołami samochodu. Pomyślałem - uf, chociaż tyle, jak będziemy jechać do weterynarza nie zabroczy krwią siedzenia. Złapałem ją delikatnie, jak dotyka się umierającego, i poczułem pod palcami drżące i przestraszone, ale całkiem żwawe ciałko. To mnie zastanowiło, zacząłem więc szukać obrażeń. Łapy się zginają w przepisowych miejscach, ogon w normie, pysk przerażony, ale cały. Hm, być może wynika to z faktu, ze w parku jest ciemnawo i nie mogę przeprowadzić wymiernej obdukcji. Wyprowadziłem więc psa do światła, gdzie okazało się, że nie dość że brakuje mu zewnętrznych obrażeń, to nawet żebra ma całe, a znikąd nie leje się krew. Na miękkich nogach udaliśmy się do domu, nie wierząc we własne, a szczególnie psie, szczęście.

Już w połowie drogi do domu pies zaczął przejawiać dobry humor, a po wejściu i wytarciu łap zatoczył kilka kołek jak gdyby nigdy nic. Patrzyliśmy na nią oniemiali. Gdyby Bomba miała tyle rozumu co szczęścia, napisałaby drugą część Boskiej Komedii ogonem.

czwartek, 4 grudnia 2008

Sklepy Elektronowe - strzały na wiwat

Jak powszechnie wiadomo, mamy nowy super piecyk gazowy w Sklepach, dzięki czemu z kriokomory atmosfera zmieniła się w klimat syberyjskiego lata. Piecyk jest metalowy a ciepło wieje od frontu i oba te czynniki prawie zabiły mi ostatnio klienta.

Wszedłem o poranku do Sklepów, włączyłem piecyk i światła i nie zdążyłem jeszcze uruchomić laptopa, kiedy wbiegł pierwszy klient. Starszawy pan po sześćdziesiątce zapragnął dowiedzieć się czegoś o nowej antenie, więc stajemy sobie przed telewizorem, ja prezentuję kanały, wokół panuje cisza, bo muzyki też jeszcze nie włączyłem. I tu nagle jak nie huknie, gość łapie się za serce spazmatycznie łapiąc oddech, a ja już widzę jak mam na podłodze zawałowca, pogotowie i kto wie czy nie policję na karku, no nie ma to jak dobry początek dnia. Mówiąc huknie mam na mysli naprawdę porządny wystrzał, jakby z całej siły przyłożyć młotkiem w kawał dobrze rezonującej blachy. Klient zaczął się niebezpiecznie chwiać, więc czm prędzej podprowadziłem go do lady, co by sie oparł, a w myślach zacząłem odmawiać zdrowaśki.

Pierwsze, co zdołał wykrztusić po nieznośnie długich chwilach niepewności było: "Co to, kurwa, za pułapki tu pan ma!?" co znaczyło, że chyba wraca do żywych. Uśmiechnąłem się słabo, a napięcie uszło ze mnie jak woda z butelki. Zacząłem, wiedząc, że jestem na przegranej pozycji: - Bo widzi pan, my tu mamy taki piecyk, on pod wpływem temperatury się rozpręża i... Klient zebrał się w sobie, wział głęboki oddech, jakby chciał powiedzieć co sądzi na temat gazowych piecyków, ale tylko sapnął znacząco i wyszedł.

Pomyślałem: I widzisz, nadgorliwy kliencie, po co przeszkadzasz w porannym obrządku? Po co lecisz zanim sklep się obudzi? Przecież wystarczyło abyś zjadł spokojnie kromkę chleba z dżemem albo przeczytał ogłoszenia drobne z porannej gazety. Trochę wyczucia, bracie, wyjdzie ci na zdrowie.

Z poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku rozpocząłem uruchamianie laptopa, wynoszenie reklam, włączanie muzyki...

Sklepy Elektronowe - towar jak krew

Są w Sklepach dni leniwe, słodkie i ciche, ciągnące się jak legumina. Są też takie jak dziś - kiedy praca wyciska ze mnie ile fabryka dała, a ilość zajęć przyprawia o ten charakterystyczny rodzaj niemocy, kiedy nie wiadomo za co się zabrać najpierw. Przyszedłem do domu i padłem w łaskawe objęcia najpierw żony, a potem Bordowej Sofy, czując, że jeśli ktoś mi nie zrobi herbaty to nigdy sam się na to nie zdobędę.

Mieliśmy dziś w sumie cztery dostawy towaru, plus poważną ilość klientów. Mieliśmy oznacza, że był też ojciec mój, Patriarcha Sklepów, Mustafa Elektronów, własnymi rękami w dzień powszedni przerzucający zwoje kabli i mrowiska wtyczek. Rzecz wyjątkowa, bo zdarza mu się to tylko w dni świąteczne, i to nie więcej niż cztery godziny pod rząd. Powodem były właśnie owe dostawy, masy towaru które nagle wpłynęły do sklepu wodospadem, a my staliśmy oniemiali i wzruszeni, bo świeży towar to jak krew dla sklepu, jak woda dla spragnionych nowości półek.

Czasami Sklepy Elektronowe przypominają Schulzowski pierwowzór bardziej, niż początkowo sądziłem. Towar staje się wyłącznie pretekstem, dekoracją dla spektaklu odgrywanego na równi przez klientów jak i sprzedawców. Klient przychodzi kupić, ale w sposób szczególny, jakby podskórnie oczekując wydarzenia, podejmuje grę, i jeśli tylko zrobi krok, jeśli się odważy wyjść odrobinę poza ramy celu, pojawią się zapachy cynamonu i imbiru, skrzypiące deski wypolerowane tysiącem butów i najważniejsze - wyjątkowość. To ona tworzy tajemnicę, kusi i kołacze się w środku, wstydliwie chowana przed światłem dziennym. Wyjątkowość zdeptana przez szeroko pojęte normy, unifikację i sieci handlowe.

Wtedy, kiedy gra zostaje podjęta, klient staje się Wielkim Kupującym, ma władzę i zarazem pozostaje we władzy sprzedawcy. Tymczasem sklep, przypominający sklepy kolonialne, kusi sam sobą, błyszczy i woła, zachęca do dotknięcia, sprawdzenia, a gdy już to następuje klient, nieświadomy pułapki, nie może się uwolnić spod uroku, jakby przedmiot którego skosztował zdradził go i zmusił, przypieczętował niewypowiedziane "tak", sześć czterdzieści sztuka.

Towar to esencja życiowa Sklepów. Gdy przybywa, przypomina dalekie transporty korzeni ze wschodu i stali z północy, wiezione miesiącami przez karawany i drakkary. Jak kupcy bławatni oceniamy jakość i ilość, a z każdą chwilą pęcznieje w nas duma, że i tym razem się udało, tak jakbyśmy sami, na własnych nogach przebyli siedem mórz by zdobyć gram szafranu, lamparcią skórę i garść dziwnie wyglądających kamyków, nikomu do niczego nie potrzebnych, ale bez wątpliwości bezcennych.

Najczęściej, gdy gra dobiegnie końca, a może trwać tylko chwilę, klient wychodzi z zakupionym towarem bez jakiegokolwiek poczucia zmiany czy wyjątkowości. Niemniej jednak potem wraca, a to już go demaskuje zupełnie, bo rzadko wraca aby coś kupić, raczej pogadać, a co bardziej nieśmiali - popatrzeć. Potem wymyka się chyłkiem, zawstydzony i zdziwiony, że w ogóle tam wszedł bez potrzeby, i jeśli nie zbeszta się zbyt mocno, pojawi się znów, kiedyś, zwiedziony przez własne nogi a może przypadek.

środa, 3 grudnia 2008

Raporty z nowych gier - LotR: Conquest

Jako niezłomny fan gier spod znaku Śródziemia donoszę, co następuje:

dnia 30.11.2008 tj w niedzielę postanowiłem z moją małżonką po raz kolejny obronić świat przed złem napływającym z Mordoru. W tym celu wybraliśmy sobie ze czterech trudnych przeciwników, stanęliśmy po stronie (odpowiednio) Gondoru i Rohanu, i spuściliśmy manto nieszczęsnym orkom, tudzież innym wrogim stworom. Niestety, mapa, na której odbywała się bitwa, była przez nas użyta już ze dwadzieścia razy, i żaden zakątek nie pozostał nieznanym. Stąd nagła chęć zmiany, która pchnęła nas do przeszukania zasobów sieciowych celem ściągnięcia (legalnego) nowych map, a tym samym nowych wyzwań.

Jak się okazało, map nie ma ani trochę, za to znaleźliśmy to:



Pod rosnącym wrażeniem pokonywaliśmy kolejne linki i opisy, aby wreszcie ze świstem wypuścić powietrze i stwierdzić: to jest to! To jest gra, dla której warto kupować xboxa (albo ps'a, tylko że droższy). Lord of the Rings: Conquest.

W skrócie: klasyczny RPG z widoku third person, czyli zza pleców bohatera. Osadzony ściśle w czasie Wojny o Pierścień, pozwala opowiedzieć się po stronie zarówno dobra jak i zła. Na kolana rzuca bogactwo "profesji" - od klasycznych (łucznik, żołnierz, zwiadowca) po takie smaczki jak Gandalf, Legolas, Saruman czy Balrog. Do tego boska grafika, muzyka i nawigacja.

Gra wychodzi oczywiście na PCta, ale prawdopodobnie będzie miała jakieś koszmarnie wyśrubowane wymagania. Stąd wszyscy maniacy Władcy, a wiem, że jest ich wielu, będą mieli spory dylemat w styczniu - nowy komputer czy xbox? Ja proponuję trzecie rozwiązanie, czyli minikonwenty w Górach Zielonych. Wiadomo, druzyną Śródziemia broni się najlepiej.

niedziela, 30 listopada 2008

Sto trzydzieści siedem postów później

W listopadzie minął rok od pewnego carte blanche. Starałem się coś na tą okazję napisać, ale nie wyszło, i szybkie kasowanie rozwiązało problem.

Powiem krótko: to 137 postów jest odbiciem bardzo bogatego w doświadczenia okresu. Czasem było lekko, czasem cholernie ciężko. Przewaliliśmy kopę muzyki, obgadaliśmy szwadron klientów, wprowadziliśmy trochę niepisanych zasad i nie raz skorzystaliśmy z bloga jak z zaworu bezpieczeństwa, gdzie możemy się dziko wypisać dla zdrowia i spokoju sumienia.

Za wspólne towarzystwo dziękujemy, Wasze zdrowie.

czwartek, 27 listopada 2008

Życie na chorobowym II

Życie na chorobowych trwało tym razem krótko, ale zaowocowało nowym muzycznym odkryciem. Zazwyczaj prezentacją wykonawców zajmuje się Franciszek, lecz zrobię co mogę, żeby utrzymać poziom tego działu ;)

Robert,
to męski pseudonim jak najbardziej kobiecej wykonawczyni. Urodzona 14 października 1964r miała być baletnicą, ale jako nastolatka złamała kostkę co zamknęło jej drogę kariery w tym kierunku. Widać, jak doskonale się rusza na scenie i dlatego ogromnie polecam jej teledyski. Każdy jest tak oryginalny, że we Francji Robert nosi przydomek „muzycznego dziwoląga”. Ma głos o ogromnych możliwościach, przez znawców nazywany krystalicznym, delikatnym, operowym posłańcem śmierci, a muzyka, którą tworzy to barok i elektronika.

Robi wrażenie Le Prince Bleu wykonywany z Majandrą, oprócz tego niezbyt ciekawą.
Mnie podbił utwór Nickel.



A tutaj ten sam utwór już w grzeczniejszej aranżacji.

Życie na chorobowym

W każdej mojej chorobie nadchodzi taki moment, że nie mogę jeszcze wrócić do normalnej aktywności, bo jestem za słaba, ale ogólnie czuję się dobrze. Kiedyś spędzałam ten czas na czytaniu, zazwyczaj Tolkiena, tak więc trylogię "zaliczałam" przynajmniej raz w roku. W pewnym momencie za punkt honoru przyjmowałam czytanie jednej części dziennie - jakoś najtrudniej szło mi z drugą.
Jakiś czas temu ta świecka tradycja uległa zmianie. Kiedy mamy takie "leniwe" dni z Franciszkiem, również spędzamy je przy Tolkienie, ale przy "Bitwie o Śródziemie". Podejrzewam, że znacie tę grę. Świetna strategia, możliwość grania w sieci lokalnej, na dodatek w sojuszu przeciwko komputerom. Im bardziej się wciągamy, tym ambitniej dobieramy ilość przeciwników. Nasze maksimum (nie osiągnięte tym razem z braku czasu jak podejrzewam) to 4 trudnych i 2 średnich przeciwników. Franciszek mógłby chyba wyciągnąć więcej, to ja wyznaczam górną granicę naszych wspólnych możliwości. Gra ma jeden minus, kilka dni przed komputerem sprawia, że sny wypełnione mam jeźdźcami Rohanu i całą noc męczę się budując nowe ulepszenia i polując na wroga.

Tak się jakoś złożyło, że z czytania książek wyewoluowałam do grania na komputerze.

Nie wiem tylko, czy na pewno jest to ewolucja.
Z drugiej strony czytanie tego samego też nie było zbyt ambitne.

wtorek, 25 listopada 2008

Better together czyli chorowanie we dwoje

Tak już mamy, że jak dopada nas jakieś choróbsko, to zwykle oboje naraz. Ma to swoje plusy, jako że samemu choruje się podle; minusem jest fakt, że nie ma kto wyjść z psem czy zrobić zakupów. W bieżącej sytuacji ostatni argument jest dość mało istotny, bo chorzy na grypę żołądkową z reguły niewiele jedzą.

Grypa dopadła nas nagle. W zeszłym roku w ogóle nie chorowaliśmy, tym większe było nasze zaskoczenie tym razem. Mnie ścięło w nocy, kiedy odbyłem kilka męczących pielgrzymek do toalety a żołądek stał się odrębną, niezawisłą istotą, podejmującą decyzje bez porozumienia z resztą ciała. Ula zdołała jeszcze poprowadzić poranne zajęcia z jogi, lecz dłużej nie dała rady utrzymywać pozycji stojącej i dołączyła do mnie na Sofie Chorych.

W toku zmagań, pokonaliśmy niesforne żołądki, które jedynie od czasu do czasu wydają dziwne odgłosy zepsutej kanalizacji. Pozostało już tylko unikanie odwodnienia, więc herbatka co godzinę, tylko że nikomu nie chce się podnieść. Inna rzecz, że pozycja pionowa jest zabójcza i nawet ułagodzona bestia siedząca nam w brzuchach budzi się w niej nad zwyczaj szybko.

Dziękujemy za wsparcie co poniektórych. Ci, Co To Wiesz, dostarczyli nam niezbędnych zapasów, swoistego minimum potrzebnego do przeżycia. Poza tym umilali te podłe godziny, kiedy ruch ręką okazuje się czynnością samobójczą.

Aby złagodzić niezdrowy nastrój, rozpędzić chmury i podnieść humory, ilustracja muzyczna:


piątek, 21 listopada 2008

Sposób na matematyka

Szczelność okien jest zabójcza dla internetu. Po wystawieniu antenki za okno sygnał z jakości Bardzo niskiej wzrasta do Bardzo dobrej. Dzięki temu, godząc się na niewielki dyskomfort jaki powoduje niedomknięte okno, możemy śmiało hulać po sieci w dzień i w nocy. W dodatku za darmo, bo punkt dostępowy jest na Ratuszu. Ale nie o tym miałem...

Odkryłem wspaniały sposób na ogłuszenie matematyka: termometr elektroniczny. Temperatura na zewnątrz w tej chwili wynosi -0,0 C (minus zero, zero stopni Celsjusza). Ula padła na zawał. Być może jest to nowatorska metoda walki z umysłami ścisłymi.

czwartek, 20 listopada 2008

Służba zdrowia jakoś sobie radzi

Wszyscy wiedzą, że polska służba zdrowia lekko nie ma. Płace niskie, pacjenci niemili, w dodatku zwykle chorzy. To po pierwsze.

Po drugie - były afery z zaszytymi bandażami w jamie brzusznej, uśmiercaniem pacjentów i współpracą z zakładami pogrzebowymi. Po takich numerach zwykłe drobnostki w rodzaju poniższej przechodzą niezauważone.

Prawie niezauważone - czujny Ganelon podesłał mi to wczesnym popołudniem, ku pokrzepieniu serc w ten zimny, listopadowy dzień.

darmowy hosting obrazków

środa, 19 listopada 2008

Ratunku, specjalista w domu!

W zeszłym miesiącu obłożono nasz dom rusztowaniem. Straciliśmy sporo jesiennego widoku, w zamian mogliśmy posmakować przygody, kiedy nocą z winem pod pachą eksplorowaliśmy tą szybko przemijającą konstrukcję za naszymi oknami. Było trochę strachu, dużo pięknych widoków i refleksja o tarasie na wysokości dachu.
Przywykłam do widoku robotników za oknem, aż nagle zabrakło ich twarzy za szybą w łazience. Okazuje się jednak, że robotnik w domu i robotnik na dachu to dwie różne historie.

Robotnik domowy
Kiedy pozwolimy sobie na chwilę refleksji, wydaje się być oczywiste, że ów człowiek, będący być może specjalistą w swoim zawodzie, nie wybrał go ze względu na przymioty umysłu, ale charakteru. Jest on niezwykłą mieszanką cech i nawyków, kluczowych dla swojej profesji:
- lenistwo intelektualne (rzekomo zgubił telefon do nas, zatem nie mógł nas powiadomić przez całą niedzielę, że go nie będzie, dobrze że czekaliśmy tylko dwie godziny)
- łagodność charakteru (przynajmniej na pierwszy rzut oka) lub może lekkość bycia (bo co to jest zadzwonić do kogoś przed 7 rano, żeby zabrać drabinę)
- brak dbałości o szczegóły (takie jak szczoteczki do zębów w kranie w którym płucze wiadro)
- nałóg tytoniowy (daje mu upust w naszej łazience)



To wszystko sprawia, że należy się mieć na baczności. Obecność specjalisty w domu czasem stanowi zagrożenie dla przedmiotu jego specjalizacji, a prawie zawsze dla otaczającego go domowego środowiska.

wtorek, 18 listopada 2008

Zimne dziady listopady

Nie wiem ja u Was, ale wśród Gór Zielonych nastał listopad. Mogłoby się zdawać, że stało się to już osiemnaście dni temu, ale tak naprawdę gdybym miał wskazać, kiedy po raz pierwszy poczułem się listopadowo, byłoby to dzisiaj.

Pierwszy przymrozek. Białe dachy, koronki pokrytych szadzią pajęczyn i pies, który przeczuwa, że w domu jest dużo przyjemniej, uparcie nie daje się namówić na spacer.

Wiatr z gatunku tych, którym nie straszne żadne tkaniny, i tak się przez nie przedrze i dotrze do samych kości. W połączeniu z drobnym, zacinającym deszczem tworzy uroczą mieszankę, w sam raz na siedzenie przy kominku albo organizację powstań. Naszym przodkom musiało być naprawdę źle, skoro porwali się do walki o tak podłej porze roku.

Słońce do tego jakieś takie liche, może coś by się z niego dało uszczknąć w zacisznej kotlince, może trochę przyjemnie się wygrzać gdy pada przez szybę, ale już za rogiem, w cieniu, czają się zimowe wilki i kąsają w uszy i łydki, niemiłosiernie.

Kiedyś wydawało mi się, że lubię listopady. Kiedyś myślałem, że nadaję się do wielkich podróży, ale to inna historia... Może trochę zapuściłem korzeni, albo stałem się wybredny, ale gdzieś mi umknęła frajda ze snucia się pustymi ulicami w deszczu i wietrze, z szalikiem nonszalancko przerzuconym przez ramię i aparatem gotowym do strzału. Święcie wierzę, że po prostu wyrosłem z niektórych młodzieńczych zapędów, ale gdzieś na dnie pozostaje niepokój, że to może być nie to, i lepiej być czujnym, aby gangrena lenistwa i konformizmu nie rozniosła się na inne żywotne dziedziny życia.


czwartek, 13 listopada 2008

Przeczytajcie "Brudnopis" Łukanienki!

Pobiegłem specjalnie do biblioteki, aby rzeczowo określić ile książek Łukjanienki przeczytałem - osiem. Plus ze trzy pożyczone. I powiem szczerze - "Lord z planety Ziemia" był kiepski, ale można wybaczyć, bo to pierwsza powieść autora. Za to "Brudnopisu" wybaczyć nie można.

Łukjanienko był swego czasu moim bogiem, zwłaszcza po Zimnych brzegach. Zaczytywałem się, dając upust patologicznej miłości to rosyjskiej fantastyki, zaszczepionej w młodości przez Strugackich drukowanych w Nowej Fantastyce. Gość ma styl, świetny warsztat literacki i poczucie humoru. Do tego wielokrotnie dowiódł, że rozmachem i jakością pomysłów nie ustępuje mistrzom gatunku z innych części świata. Przy obowiązkowo przewijających się w ruskiej fantastyce słowach "państwo", "naród", "wolność" i "poświęcenie" przyprawionych bohaterami o wesoło brzmiących imionach jak Kirył, Wołodia czy Natasza (co za egzotyka wobec anglojęzycznej fali!) można było łyknąć kawałka naprawdę dobrej literatury, kielonek który na pewno wyjdzie na zdrowie. Oczywiście, zawsze znajdą się podli realiści, którzy stwierdzą, że dobra passa w końcu kiedyś mija, zdawało się jednak, ze cienkie dni Łukjanienko ma już za sobą. A tu taki wstyd.

"Brudnopis" jest jak muzyka Great Lake Swimmers (próbka), która właśnie mi towarzyszy - brzmi nieźle, ale nic w niej nie ma. Coś tam czasem drgnie, ale jednak nie bardzo i bez przekonania. Czyta się przyzwoicie, tylko w trakcie lektury narasta takie frustrujące oczekiwanie na coś lepszego, jakby przydługi wstęp, po którym wypatruje się zawiązku akcji czy bodaj nadziei na akcję. A tu strony lecą, autor przynudza patroszeniem rosyjskiego fandomu, poziom robi się zupełnie średni i taki pozostaje.

Rozeźlił mnie srodze tak po 150 stronie, czyli gdzieś w połowie. Za każdym razem, jak, i tak znikome, napięcie opada, Łukjanienko rzuca nazwiskiem Strugackich, wzbudzając uśpioną uwagę i czujność. Po czym... nic się nie dzieje. Człowiek mógł liczyć na mniej lub bardziej czytelne odwołania, może jakieś nawiązania czy drugie dno, ale gdzie tam, zapomnij bracie, piłka zostaje podbita na chwilę i można znów bić pianę. Po trzecim takim zabiegu autor dostał żółtą kartkę i dwanaście punktów karnych.

Informacją na okładce, że to "najlepsza powieść Łukjanienki" nieźle się ubawiłem. Dobrze, że przeczytałem ją pod koniec lektury, dzięki czemu śmiałem się głośniej i szerzej.

Po stronie 200 zacząłem zdawać sobie sprawę, że lepiej nie będzie. Nie mam w zwyczaju pozostawiać książek nie dokończonych, więc brnę dalej, choć Łukjanienko na potęgę trzepie wyświechtane motywy, rozwlekając do nieprzytomności dialogi i, nie mające żadnego związku z fabułą, sytuacje. Zrobiło się mdło, jedynie czyta się znośnie, bo to dobry autor, cóż, że rodzinę musi utrzymać z pisania.

Chwała bogu, że Brudnopis jest pożyczony. Nie powiem, żeby szkoda było czasu na tą książkę, ale na pewno szkoda wydawać 29,90 zł. Przecież to dwa desery w Nigerze, zapasy chleba na dwa tygodnie czy niezłe wino do kolacji.

środa, 12 listopada 2008

Wieczorem, przed monitorem

Peany pochwalne na temat bycia udomowionym zostawiam na inną okazję. To był po prostu udany dzień, a rzadko można coś takiego powiedzieć o powrocie do pracy po kolejnym "długim weekendzie". Zresztą, wieczór też zapowiada się nad zwyczaj obiecująco.

Nie, nadal nie mamy sieci w domu. Tak, będę publikował to ze sklepu o poranku. Nie, nie przeniosę pliku na pendrive'ie. Tak, mam nowego laptopa.

To by w sumie było tyle na jego temat. Strasznie się z niego cieszę, bo od września składałem rzetelnie z każdej wypłaty po trochę, a sami pewnie wiecie jak rozkosznie smakuje coś, na co się zbierało i wreszcie, WRESZCIE!, jest. Bez oczekiwania nie na nawet raju, jak słusznie zauważył Oscar Wilde, czego zdają się nie rozumieć pewni młodzi ludzie w mojej rodzinie.

Przy okazji instalowania nowego systemu, XP, a jakże, trafiłem na kilka nowych (dla mnie) programów/gadżetów. Najbardziej zadowolony jestem z nowej wersji MediaMonkey, odtwarzacza muzyki za którym przepadam. Ma wszystko, co lubię, czyli:
- łatwą nawigację, szczególnie z poziomu klawiatury
- obsługuje wszystkie znane formaty, zarówno komercyjne, jak i nie
- wypala, zgrywa i zmienia formaty wedle życzenia
- w dodatku posiada rozhulaną bibliotekę i niezły wygląd

No i przede wszystkim jest niszowy. A bardzo, bardzo rzadko się zdarza, żeby oprogramowanie niszowe było tak znakomicie dopracowane i funkcjonalne. I proszę nie mylić funkcjonalności z uniwersalnością - MM odtwarza tylko muzykę, a nie jak Winamp jeszcze filmy. Rzeczy uniwersalne, czyli do wszystkiego, wiadomo do czego są.

Druga niespodzianka to nowa, poprawiona wersja Open Office'a 3.0. Nigdy nie przepadałem za tą darmową podróbą jedynego słusznego produktu Microsoftu, do czasu, aż z konieczności musiałem go zainstalować w pracy. I proszę, nie dość, że da się na nim pracować, to jeszcze nowa wersja na prawdę nie ustępuje produktom komercyjnym. I bez kłopotu razi sobie ze zboczonymi formatami, które podsuwa konkurencja. Jest tak dobra, że śmiało zainstalowałem na nowym sprzęcie. I w dodatku legalna.

Trzeci smaczek dotyczy Firefoxa; sorry Piotrek, ale Safari jest dla mnie zbyt niszowe. Przyjemna wtyczka, która pozwala nagrywać filmiki typu YouTube. Frajda dla wszystkich, którzy lubią gromadzić i potem rozkoszować się nimi w towarzystwie znajomych. Prosta i skuteczna, a diabeł tkwi jedynie w małym psikusie na końcu ścieżki - filmy zapisuje w formacie flv. Nie drżyjcie jednak, dzielni radiosłuchacze, bo na sieci nie brakuje darmowych programów do dekodowania tego diabelnego formatu na ludzkie avi czy inne mpegi.

To w sumie tyle, herbata się kończy, Ula już blisko, bębny w głębinach...

niedziela, 9 listopada 2008

Udało się



Jak wiecie, od lipca podejmowaliśmy kolejne próby wyjazdu do Szwecji. Najpierw trafiłam do szpitala, potem pojawiały się coraz to nowe okoliczności karzące nam przekładać wyjazd. Wreszcie nadszedł listopad, wolne dni i oto nagle zgorzel (uwaga, tylko dla ludzi o mocnych nerwach). Rozwiercili mi zęba aż po korzonki i zostawili z dziurą oraz antybiotykami.
I oto ukazała się nam naga prawda.
Spojrzeliśmy na siebie z Franciszkiem i powiedzieliśmy sobie szczerze:
Szwecja nas nie chce.

Uff. Udało się. Czasami okazuje się, że rzeczywistość płynie jak rzeka, a nasze plany tkwią w niej jak konar. Zakończyliśmy rozdział sztokholmski i mam nadzieję, że to wystarczy, abyśmy mogli znów płynąć zgodnie z nurtem. Zdrowo i bezpiecznie.

środa, 5 listopada 2008

Sklepy Elektronowe - gazy bojowe

Jest nieźle. Mam pewne przypuszczenia, ze siedzę w sklepie oczadziały gazem propan-butan, za dowód mam ciężką głowę i pewne zamulenie umysłu. Ale przynajmniej jest ciepło.

Zimno ponoć konserwuje
Zima to fatalny okres w Sklepach Elektronowych. Dochodzi wtedy do nierównej walki pomiędzy kosztami finansowymi, a komfortem pracy - im cieplej tym drożej. Nie mamy boskiego CO ani nawet kaloryferów, wiec trzeba podgrzewać farelkami szóstej generacji, które dają sporo ciepła, ale wpierniczają ze 2000 w na godzinę, przez co rachunki są potem nie wesołe. Poza tym każde podgrzewanie zdaje się psu na budę, bo wejdzie kilku klientów i powachluje tak tymi drzwiami, że zaraz temperatura wraca do poziomu kriokomory. Stąd rewolucyjny pomysł piecyka.

Fater von Rychu podsuwa pomysł
Idea wcale zacna - piecyk na butle z gazem. Tanie, wydajne, przenośne - czemu dopiero teraz?! Pomieszczenia wielkości Sklepów ogrzewa w mig. Zaczęliśmy się więc rozglądać i prawie zaraz (czyli po miesiącu) nabyliśmy na allegro niemiecki wynalazek z polskimi atestami. Było kilka chwil niepewności, czy nas nie zabije jak źle podłączymy Verbindungsmutter (czyli główny zawór), bo rzecz jasna żadnej polskiej instrukcji obsługi nie było (za to powinno się wieszać). Metodą dedukcji doszliśmy jednak co gdzie powtykać i piecyk ruszył.

Psychologia przesądu
Zastanawiam się, czy podejżany ból głowy to wynik poźnego chodzenia spać czy niewidzailnej trucizny w powietrzu. Przeprowadziłem kilka testów z otwieraniem okien i jedyne, co osiągnąłem, to wychłodzenie organizmu. Z drugiej strony troche mi lepiej, jak wyskocze na swierze powietrze. Mam coraz większe wrażenie, że cos sobie zasugerowałem, i wierzę w to, nawet o tym nie wiedząc.

Szwecja nas chyba nie chce

Czy z nami jest coś nie tak, że nie możemy się raz a porządnie zebrać i wyjechać, czy to świat jest taki pokopany? Szwecja już za dwa dni, a my ciągle w niezłym proszku...

Nie mamy gdzie zostawić Bomby. Nie znalazł się też nikt życzliwy (może poza Michałem, który z pewną rezerwą podszedł do sprawy) kto by przyszedł dwa razy na dobę i ją wyprowadził. A trochę szkoda zostawić psa na cztery dni samego w domu; kot by się ucieszył, pies dokona demolki.

Ulę boli ząb. Tak, to najlepsza okazja na takie niespodzianki. Ma całą paszczę spuchnięta i preferuje pokarmy ciekłe. Utrzymuje jednak, że to fraszka, nie ma się czym przejmować i śmiało możemy walić nach Sweden z Panadolem pod pachą.

A ja... ja nic, ale pewnie też niezwłocznie coś się znajdzie. Póki co jestem biernym obserwatorem cudów i dziwów, świadkiem zaginięć rezerwacji i kolejnych prób odpuszczenia sobie. Bo tyle jest do zrobienia, tyle by można zamiast... Dżizas, jeśli nam się uda to będzie prawdziwy, solidny cud.

piątek, 31 października 2008

Dziwaczne gusta chińskich korporacji

W konkursie na najbardziej beznadziejne logo roku prowadzi chińska firma Thumbcells produkująca baterie. Powaliła mnie forma ekspresji uciętego kciuka na postumencie, głęboka treść przekazu i niezaprzeczalna zwartość konstrukcji.



Jak zobaczyłem ten obrazek na baterii klienta to normalnie nie wierzyłem, że można stworzyć aż takiego potwora. Mają jednak swoją stronę internetową i niezaprzeczalną wyobraźnię, aby używać tak wyrafinowanego symbolu. Wolałem, jak chińska stylistyka operowała wokół klasycznych wzorców, jakieś drzewa, kamienie i żurawie, a nie kciuki.

Może dołączycie do konkursu i pochwalicie się jakimiś równie niesmacznymi logo, znalezionymi tu i ówdzie?

wtorek, 28 października 2008

Szwecja na bakburcie!

Znów atakujemy naszych zamorskich sąsiadów. Za dwa tygodnie pomachamy Wam ze Sztokholmu. Bilety kupione w maju wreszcie doczekają się realizacji.

Jak się okazało, Czesław ma rację i każdy plan można zmienić. Zarezerwowaliśmy miejsca na promie w połowie maja, z przeznaczeniem na początek lipca, co by wziąć rowerki, urządzić wesołą podróż z mnóstwem przygód, mieć wreszcie co na blogu pokazać... Niestety, jak większość z Was wie, niektóre wydarzenia nie potoczyły się po naszej myśli, życie przejechało po nas walcem, potem zawróciło i poprawiło. Przełożyliśmy bilety na koniec lipca.

Koniec lipca okazał się terminem równie trafionym, jak Wigilia albo Wielkanoc. Przełożyliśmy termin wyjazdu na połowę sierpnia. Kobieta w biurze obsługi okazała niewielkie zdziwienie.

Sierpień zaskoczył nas jak zima drogowców. Byliśmy w Gądkowie i niewiele brakowało, aby wycieczka przeszła nam koło nosa, bo oczywiście zapomniałem jej przełożyć. Dzień po upływie terminu Ula zadzwoniła i wybłagała korekcję wsteczną, dając nam szanse na dwa kolejne manewry we wrześniu no i tydzień temu. W końcu musiało paść sakramentalne państwo to jak sójki za morze...

Teraz zbliża się deadline, ostateczny czas - wte albo we wte. Podroż z rowerami odeszła do lamusa, jedynie sakwy i przyczepka straszą jak wyrzuty sumienia. Planujemy stacjonarny weekend pośród zabytków kultury i sztuki, z budżetem raczej studenckim ale wielkim zapałem. Filmy kolorowe sztuk 20 przygotowane, nowy teleobiektyw Tamrona będzie miał okazję się wykazać, poza tym plecaki wypchamy bułkami i zupkami chińskimi...

... i modlimy się, żeby tym razem nic się nie spieprzyło! Trzymajcie kciuki, bo ironia losu bywa czasem nie do zniesienia.

poniedziałek, 27 października 2008

Masowy morderca kotów

Przepiękny kawałek ze strony, którą podesłała Alina. W sam raz na te wstrętne, październikowe poranki, gdzie ziąb, deszcze i wszystko idzie ku gorszemu. I wcale nie chodzi o Bombę ;)

kiełbas: jestem jebanym mordercą :/
ja: o co ci chodzi?
kiełbas: wracałem wczoraj wieczorem do domu samochodem ojca...
kiełbas: no i nagle coś mi się wjebało prosto na maskę
kiełbas: ja cały wkurwiony bo stary mnie zajebie i przestraszony bo nie widziałem kogo lub co ja potrąciłem
kiełbas: patrze w lusterko a tam kot ledwo się rusza... żal mi go było strasznie bo wiesz jak ja kocham zwierzęta
kiełbas: chciałem żeby tak nie cierpiał i wziąłem z bagażnika siekierkę... dobiegłem do niego... normalnie aż łzy miałem w oczach
kiełbas: ale go dobiłem...
kiełbas: ale nagle wyskoczył jakiś koleś i zaczął się na mnie drzeć że mu kota zabiłem siekierą
kiełbas: ja mu mówię że go potrąciłem i nie chciałem żeby cierpiał to go dobiłem
kiełbas: mówię że pokażę mu maskę bo musi być jakieś wgniecenie czy krew...
kiełbas: podchodzimy naprzeciwko samochodu... a tam kurwa na masce leży inny kot :/
ja: o fuck !

za stroną http://www.kretyn.com

niedziela, 26 października 2008

Niespodziewany zastrzyk adrenaliny

Wprowadzenie:
Odwiedziliśmy Di w pracy. Di pracuje w Smolcu. Smolec to miejscowość tuż poza granicami Wrocławia. Wydostać się ze Smolca można tylko pieszo, taksówką lub korzystając z czyjejś uprzejmości. Skorzystaliśmy z uprzejmości Kingi, pracownicy Di, która nas podwiozła do najbliższego przystanku autobusowego. Nie wiedzieliśmy, że Kinga to szatan, nie kierowca.

Zakończenie:
Wysiedliśmy z samochodu trochę bladzi, ale szczęśliwi radością rozbitków, całujących stały ląd. Kinga jest osobą, która na pewno pójdzie do nieba - stwierdziła Ula - bo jej pasażerowie tak żarliwie się modlą, jak nie potrafią wierni niektórych kościołów.

Reminiscencje:
Jak wiecie, oboje nie jesteśmy kierowcami (choć nad tym pracujemy). Mamy jednak nijakie pojęcie o prowadzeniu auta, widzieliśmy kilka filmów i czytaliśmy parę książek. Na podstawie tej wiedzy możemy śmiało powiedzieć, że styl prowadzenia Kingi jest... odważny.

Pośpieszę od razu z uspokajającym wytłumaczeniem dla Di - po pierwsze, jesteśmy cali. Po drugie, dzięki tej dziewczynie masz pewność, że pizza dotrze do klienta jeszcze skwiercząca. Poważnie. Taki dostawca to skarb, o którego należy się troszczyć. Poza tym szaleńcy mili są bogu.

Już dawno nie wbijałem nóg tak głęboko w podłogę samochodu. I to nie tylko dla tego, że jest to naturalny odruch w czasie przeciążenia, ale przede wszystkim aby utrzymać się na fotelu w momentach brania zakrętów bez hamulca. W ogóle zauważyłem, że dziewczyna oszczędza klocki hamulcowe, jakby żal jej było wytracać bezcenną prędkość na takich drobnostkach jak ronda, zwężenia czy mijanie samochodów.

Wydaje mi się, że sporego wysiłku wymagałoby od Kingi ruszyć ze skrzyżowania bez pisku opon. Sama zresztą stwierdziła, że jest cokolwiek niecierpliwa na drodze, i zilustrowała to wyprzedzeniem biednego Tico na ciągłej. Potem znalazła przełącznik z gazu na benzynę, i jazda stała się jeszcze weselsza, a nam adrenalina zaczęła szumieć w uszach.

Przez kwadrans dochodziliśmy do siebie. Staliśmy na przystanku zastanawiając się, co właściwie przeżyliśmy, ale bardziej - co mogliśmy przeżyć. Lub nie. Jedni skaczą na spadochronie, inni nurkują z rekinami, a my polecamy jazdę z Kingą.

piątek, 24 października 2008

Sklepy Elektronowe - To, co w pracy najważniejsze

Ponoć żółte światło rozleniwia pracowników. Cóż poradzić, kiedy ma się 26 żółtych świetlówek nad głową. Rozleniwienie do potęgi 26!

Żeby być szczerym - nie tylko ja gustuję w przerwach. Mój nobliwy Szef zapoczątkował osobiście wesołą tradycję karteczek, które wywieszamy u wejścia do Sklepów Elektronowych, co by poinformować klientów o tymczasowej absencji. Uzbierało się ich już sporo, co o czymś może świadczyć...

1. Karteczka codziennego użytku:



- potwornie wyświechtana ze względu na częste używanie. Najlepiej nadaje się jako wsparcie przy wyprawie po pączki, gazetę lub szybki shot kawy.

2. Karteczka w stylu klasycznym



- zazwyczaj wyznacza święte pół godziny na obiad lub dłuższą, spokojną kawę. Pozwala też zachować względną anonimowość, bo nie tłumaczy przyczyn przerwy; niestety, brak wytłumaczenia zwykle drażni klientów. Karteczka częstego użytku, zaraz po nr 1. Jeszcze dziś z niej skorzystam...

3. Karteczka gastronomiczna

a).


b).


- mówi wszystko czyli nic. Dla urozmaicenia można by obok podawać menu. I czas konsumpcji każdego dania.

4. Karteczka bez pardonu



- ciężko mi wyobrazić sobie minę klienta, który ją zobaczy. Najpierw widzi "zaraz wracam" a po chwili przeciera oczy i ze zdumieniem odnajduje jakieś złośliwe "nie" pomiędzy. Czyli co - myśli klient - czekać, czy iść sobie? Aa, zapalę, zobaczę co będzie dalej. Potem dołącza do niego następny, i kolejny, zawiązują się dyskusje i przyjaźnie. A ja przychodzę i zgarniam ich jak borowiki do koszyka.

5. Karteczka bezczelna



- tak, cóż, hmm.... Po takiej informacji niewielu klientów z standardowym poczuciem humoru wróci. Stąd też stosujemy ją nad wyraz rzadko, w chwilach kiedy gotówka wysypuje się z kasy, reklamówek i kartonów i już po prostu nie chce się nam liczyć. Ewentualnie - ma za chwilę przyjść jeden z tych śmierdzących, wstrętnych klientów, który nic nie kupi ale zatruje godzinę swą obecnością i gadaniem. Szybko przyklejamy karteczkę i uciekamy ze złowieszczym chichotem.

6. Karteczka - marzenie



- najlepiej wywiesić ją w środę, tak około 11.00 z rana. Wyjść spokojnym krokiem, zaczerpnąć świeżego powietrza, z uśmiechem rozejrzeć się po świecie. Zadumać nad spadającym liściem, pogłaskać kota, posiedzieć w słońcu na ławce. Taaak, karteczka wciąż czeka na ten dzień...

7. Karteczka prawdziwa



- bo kiedy pogoda, kiedy klienci, kiedy dostawcy, kiedy nawet sąsiedzi mają nas w dupie, wieszamy tą kartkę odpowiadając tym samym.

Karteczki wciąż powstają; nadal są sytuacje, które wymagają inwencji aby wytłumaczyć, często bardzo zawiłe, powody nieobecności na stanowisku pracy. Przypomina to haiku, nasze małe, elektronowe wiersze dla klientów.

Zjem
to będę
nie wcześniej

niedziela, 19 października 2008

Starość i młodość w jednym stały domku.

Tak się ostatnio złożyło, że mieliśmy okazję porozmawiać z wieloma osobami, w wieku zbliżonym do naszego, o planach, ambicjach, karierach (bądź "karierach").
W sumie wyszło na to, że żyjemy jak spokojne, starsze małżeństwo, które przeprowadziło się na prowincję uciekając od miejskiego zgiełku. Jest w tym dużo racji, ale nagle okazało się, że te ciche i zielone miejsce jest jednocześnie otoczone knajpkami i restauracyjkami, a my jeśli nie musimy wcześniej wsiąść do tramwaju i jechać godzinę na rynek, bardzo takie miejsca lubimy.
Weźmy pod lupę dzisiejszą niedzielę: najpierw śniadanie w domu z widokiem na wieże starego miasta, po obiedzie spacer z pieskiem po parku, a wieczorem poszukiwanie internetu w okolicznych knajpach i kinach.
Jak to zatem z nami jest? Zdziadzieliśmy do reszty, czy jest jeszcze dla nas szansa?
Mamy dużą potrzebę ciszy i spokoju. Z drugiej strony im jesteśmy starsi tym bardziej chęć odosobnienia znika. Może się okazać, że jako stare pryki będziemy jeździć na wielkie koncerty, czy festiwale - ot tak, dla kontrastu.

Pozadomki

Wykazujemy wszelkie oznaki niesmacznego snobizmu, siedząc z laptopem i książką przy kawie w Cafe Nescafe, korzystając z lokalnego hotspotu i czekając na film w Cinema City. Jak by tego było mało - jest nam całkiem dobrze. Owszem, kilka podobnych osób wokół trochę ujmuje nam oryginalności, ale kiedy staraliśmy się ją odnaleźć, okazało się, że żadna z tych lokalnych niewielkich kafejek nie pozwoli nam połączyć się z siecią. Cóż, poszliśmy trochę na łatwiznę, ale zakończoną sukcesem.

Przyjemność mieszkania w centrum to między innymi swobodne pozadomki, poczucie, że można wyjść i wrócić nie przejmując się za bardzo odległościami. Łazimy po deptaku z poczuciem przedłużenia czegoś własnego; nie "odwiedzamy" go, a zaglądamy to tu, to tam, jakby we własne kąty, tak wielkie, że nie zawsze jest czas wszystkie obejżeć.

Tak na marginesie - pisanie w niewielkim, przytulnym lokalu różni się od pisania w przerobowym Cafe Nescafe jak fajka i papieros. W sumie nie zawsze jest czas na skomplikowane obrządki.

wtorek, 14 października 2008

Sceny z życia Bomby

Pumba uwielbia sypiać na naszym łóżku. Generalnie nie ma dla niej znaczenia, czy my też się tam aktualnie znajdujemy, czy nie; wystarczy dobrze się zakopać w pościeli i psie szczęście zostaje osiągnięte. Niestety, nasz pogląd na obecność Pumby w łóżku jest cokolwiek odmienny. Jesteśmy jednak wyrozumiali, nie chcemy robić kłopotów, przecież wszystko da się załatwić pokojowo. Stąd wywiązała się wczoraj taka dyskusja:

Pumba po raz kolejny próbuje dokonać abordażu na łóżko. Nieskutecznie.
Ja - Czy ten pies ma w ogóle jakieś pozwolenie na wskakiwanie na łóżko?
Ula - W sumie racja! Hej, Pumba, jesli dostarczysz nam pozwolenie, możesz spać, ile wlezie!
Ja - Ale potwierdzone urzędowo.
Ula - I podpisane przez rodziców!
Ja - Nie bądź podła, wystarczy jeden podpis...
Ula - Niech będzie. Albo nawet inaczej: lubimy cię, więc załatw tylko zgodę jednego z rodziców. Nie będziemy się szarpać z urzędami, co nie?
Pies popatrzył się na nas nic nie rozumiejącym wzrokiem, po czym odwrócił się i wyszedł.
Ula - Chyba się obraziła za tych rodziców...
Ja - ...i poszła poczytać...
Ula - ...albo zapalić.

Pies nie ma u nas lekko, ale się staramy.


Od Zdjecia Rozliczne (Various Pictures)

Życie: Reaktywacja

Biorę głęboki oddech i zaczynam...

W pracy całkiem nieźle. Staszek w szkole sobie radzi. Gądków piękny jesienią. Deszcze zalewają deptak. Co tu kryć, życie toczy się dalej. To było na jednym szybkim wydechu.

Przechodzimy nad tym wszystkim do porządku dziennego. Bo musimy, bo inaczej się nie da. Śmierć mamy wywołała wstrząs, który nijak nie zostanie zapomniany, co jednak nie oznacza, że należy mu się poddawać. Niebezpieczeństwem nie jest wpaść do zimnej wody, ale w niej pozostawać...

Otrząsamy się więc, prychamy dymem papierosowym i rozgrzewamy wódeczką. Przyjaciele poświęcają swe płuca i wątroby, dotrzymując nam towarzystwa, i dbają o to aby, i tak daleko postawiona granica przyzwoitości, nie została przekroczona. Przecież ktoś musi wstać do pracy, cholera jasna.

I tyle. Stół ma naprawdę cztery nogi, a bomba dwie pary i jeszcze uszy, ale o tym później. Tymczasem Damien Rice, bo pasuje, bo mogę :) Nie spodziewajcie się po nim wodotrysków, ot, po prostu dobry, choć trochę smętny kawałek - ilustracja, utwór - zrozumienie, piosenka dopowiadająca to, czego brakuje.


poniedziałek, 6 października 2008

Chimery

Chimery się zlatują
Walczymy z całych sił
ale mają przytłaczającą przewagę liczebną
taki nasz los
zafajdany



niedziela, 5 października 2008

Zwięzłość poprzedniego wpisu sprawiła, że kiedy już usiadłam do pisania odebrało mi "mowę", a raczej te słowa, które obracałam w myślach.
Długo nie pojawiałam się, bo zbyt absorbowało mnie to o czym nie chcieliśmy pisać.
Prowadziliśmy wiele bitew, wiele wygraliśmy, nie ustępowaliśmy pola, ale wojna...

A teraz czuję się jak nad brzegiem oceanu, którego jeszcze chwilę wcześniej nie było.

***

Co tu dużo pisać. Umarła mi mama.

sobota, 4 października 2008

Intymność trzeciego piętra.

Wyobraź sobie poranek, ciepłe jesienne słońce zaglądające do kuchni, na stole świeże pieczywo, kawa, pomidory i soczysty szczypiorek. Korony drzew kołyszą się na lekkim wietrze, widok na miasto urzeka, delektujesz się nim wraz łykami czarnego naparu. Aż tu nagle jakiś koleś w usmarowanym ubraniu zagląda ci w okno.

Zdziwieniu nie ma końca - ani to normalna droga, która przybywają, nawet najbardziej niecodzienni, goście; ani pora na wesołe odwiedziny; ani, wreszcie, miejsce, bo co jak co, ale wysokość trzeciego piętra gwarantuje tą odrobinę intymności, której nijak nie doświadczysz na poziomie parteru. Do tej pory jedynie gołębie i sroki mogły sobie pozwolić na taką bezczelność, jednak poruszająca się tu i ówdzie kosmata głowa zdaje się temu przeczyć.

Nie trzeba wyglądać przez okno, żeby zrozumieć co się dzieje - ot, wymieniają nam dach. W zasadzie nie trzeba nawet patrzeć, ba!, nic nie trzeba, bo hałas spadających dachówek, potęgowany imponująca stalową rurą (bez wątpienia służącą wyłącznie do wzmacniania rezonansu) rozchodzi się po całym domu. Pies osiąga szczyty paniki, i gdyby się dało, podkulonym ogonem dwa razy by się owinął, nie wyłączając uszu. Na szczęście, w godzinach największej aktywności robotników nie ma nas w domu, więc cała odpowiedzialność przejmowania się niedogodnościami zrzucamy na biedną Bombę.

Dziś rano poznaliśmy kolejny smaczek tej wyrafinowanej kampanii przeciw naszej prywatności. Panowie wkroczyli na kolejny poziom egzystencji, i dotarli do okien sypialni i łazienki. Skonfundowało nas to ogromnie, ale otrząsnęliśmy się z szoku i zeszliśmy do podziemia. Ha, cwaniaczki, mamy dwie łazienki, a do tej na dole słońce nawet w południe nie dociera!

W odwecie chłopaki zakleili nam folią okno. W sumie fajnie, bo nie zaglądają przez nie, ale tak trochę ciemno się zrobiło; i boimy się, żeby nie zapomnieli o nim, i nie przykryli dachówką.

czwartek, 2 października 2008

Gąszcz sieci za oknem

Przeszliśmy do fazy drugiej projektu Zasiedlenie. Rzeczy niezbędne do codziennego życia (zastawa, ekspres do kawy, radio i garderoba) są już rozpakowane; czas więc zająć się bardziej przyziemnymi acz miłymi sercu sprawami, jak wypakowanie biurka, uruchomienie komputera itp. Dziś wreszcie znalazłem wolny wieczór, co by poskładać moc kabelków, podłączyć i zacząć szukać życiodajnego kontaktu ze światem - sieci.

Jakie było moje zdziwienie, gdy po podłączeniu anteny WiFi na liście dostępnych sieci znalazłem z sześć pozycji. Z zadowoleniem zacząłem manewrować na wszystkie strony, lista się powiększała, aż stanęło na 17. Wokół naszego mieszkania jest jakiś szał bezprzewodowy, nic tylko wybierać!, Co też wesoło zrobiłem, wyrzuciłem antenę przez okno - dosłownie, bo leży krzywo na dachu i kiwa na wietrze, i podłączyłem się do pierwszej z brzegu sieci. Przypuszczam, ze to prywatna sieć niezabezpieczona, ale najlepiej odbiera, więc odsunąłem skrupuły na bok i bezczelnie zajmuję pasmo.

Co ciekawe, dwie najbardziej renomowane pozycje w okolicy - czyli darmowe hotspoty przy Ratuszu i BWA, dają tak beznadziejny, przerywany sygnał, ze ze złości usunąłem oba, co by mi pracy nie utrudniały ciągłymi próbami połączenia. Z tego, co pamiętam, na początku we Wrocławiu na Rynku też nie było zbyt stabilnego łącza, więc na razie nie mamy nad czym rozpaczać.

No i rzecz najważniejsza - w takim zatrzęsieniu sieci póki co udaje się korzystać bez jakichkolwiek opłat. To podnosi na duchu!

środa, 1 października 2008

Sklepy Elektronowe - Kryptonimy

Ludzie z giełdy to specyficzna kasta. Drobni handlarze, cinkciarze i cwaniaczki, każdy coś tam po kątach opycha, kupuje za grosze, sprzedaje za takie same grosze, targuje ceny i wstaje o świcie. Trzeba mieć do tego trochę zaparcia i chyba jakiś pociąg, sentyment czy coś, co każe zrywać się świtkiem, grzebać w górach rupieci, wynajdywać perełki i nurzać się w tłumach ludności. Mnie to nie do końca bawi, ot, może raz na miesiąc pojechać, zobaczyć co nowego.

Ostatnio Ludzie Z Giełdy zaskoczyli mnie swoim slangiem. Mam kontakt z człowiekiem, który szpera na giełdzie pasjami. Przynosi mi zawsze takie kwiatki, że umieram ze śmiechu:

1.
-... no i wiesz, kupiłem taki dobry 21-calowy telewizor, tylko bez beduina. Dostanę u ciebie beduina do niego?
- Eee, taak, mamy beduinów na zamówienie...
- No o pilota mi chodzi, co, nie wiesz?

Do teraz zastanawiam się, jaki szatan podszepnął komuś myśl, żeby pilota do telewizora nazwać beduinem. Gdzie tu jakaś analogia?

2.
- ... słuchaj miałem dla ciebie taki doby sprzęcik, tego soniaka.
- No wiem, ostatnio mówiłeś.
- Własnie. Ale sprawdziłem go, i nie hulał tak jak trzeba, więc opchnąłem jakiemuś bigosowi!

Urocze, po prostu urocze.

Ujadamy przed północą, czyli zadania domowe

Wczoraj po 23.00 dzwoni mój brat. Bez wstępu przechodzi do rzeczy:

- Francu, jak się pisze hau?
- No hau
- Hau?
- Tak, H-A-U
- Na pewno?
- Stary, hau to hau!
- Ale hau to kto?
- Aaa, to ty chcesz po angielsku!

I tak sobie radośnie chwilę poszczekaliśmy w różnych językach ;)

Na marginesie - miałem na końcu języka pytanie, czemu do cholery odrabia lekcje o tak późnej porze? Powstrzymałem się jednak, pamiętając nie tak dawne sesje egzaminacyjne, do których uczyło się na dzień przed terminem. Marny ze mnie autorytet w tej dziedzinie...

poniedziałek, 29 września 2008

Era Nowe Horyzonty - przeprowadzka.

Walka na dziś dobiegła końca. Wziąłem się za bary z worem pełnym obuwia, zadając sobie pytanie skąd? skąd do cholery tyle butów w naszym domu? Pokonałem zwały gratów, które poprzedni właściciele zostawili pod hasłem: użyjcie lub wyrzućcie. Nasze nowe mieszkanie powoli nabiera przytulności.

Teraz spijam zasłużoną herbatkę z dzikiej róży, podsłuchuję nowo odkryte radio Index, które co rusz zaskakuje odwagą w doborze repertuaru, i zalegam na legendarnej Bordowej Sofie, co tyle już widziała, i jeszcze jej mało. Po prawej mam widok na Stare Miasto, dachy z czerwonej dachówki i wieże kościołów, przede mną balkon, przez który zagląda bluszcz.

Przeprowadzka jak przeprowadzka - kilka ofiar, naderwane ścięgna, obite żebra itp. Czyli udana. Mieszkanie na drugim piętrze różni się od mieszkania na piętrze pierwszym zasadniczo wysokością, na którą trzeba wtargać czterdziesty czwarty karton oznaczony złowieszczo jako "Ksionszki". I uwierzcie, każdy stopień ma znaczenie, kiedy, jak to określała Alina, ręce ma się już po kolano w dupie.

Potem niezawodna parapetówa, chyba pierwsza w naszym dorobku mieszkalnym. Wypełniliśmy ściany zapachami pizzy, gruzińskiego wina i śmiechem, aby z rana powitać je już jako swoje, już znajome bo przecież przeżyte, związane wspomnieniem i basta, jesteśmy w domu.

Mieszkanie ma dwa poziomy. Na dole kuchnia i salon, jasny i przestronny, jeszcze trochę pusty, ale to efekt życia na dwóch pokojach, życia w kompresji. Na górze jest czyste szaleństwo powierzchni, trzy pokoje i garderoba, nareszcie wolność od szaf w sypialni! Górę z dołem łączą schody, takie wiesz, drewniane i skrzypiące, doskonałe do wiązania butów, zakładania skarpet i sennego siedzenia z lampką wina. A propos wina, toast wybornym Bodega Cortes za naszą pierwszą rocznicę. Nasze zdrowie, i Wasze, a jakże.

Zmęczona Ula wciska się na sofę obok mnie, zmęczona Bomba zalega z sapnięciem pod schodami, na swoim nowym legowisku. Dla naszego psa dwa poziomy to spory stres, trzeba biegać po śliskich schodach, sprawdzać każdy zapach, tyle nowych pokoi to masa roboty. W dodatku obce podwórko, psy, Czarna Kocia Banda, nie ma lekko.

Po przeprowadzce dystanse do pracy uległy radykalnej zmianie - teraz ja mam trzy minuty, a Ula trzydzieści, spacerkiem rzecz jasna. Słyszałem już o zakładach, jak bardzo zdemoralizuje mnie taka odległość, i kiedy zacznę się spóźniać - w pierwszym, czy w drugim tygodniu? Bo to, niby, jeszcze chwilkę, przecież, zdążę, jeszcze kawka... Niedoczekanie wasze, dziś byłem przed czasem i taki stan rzeczy mam zamiar utrzymać!

czwartek, 18 września 2008

Wesołe gry na pustki w pracy

Są trzy rzeczy, które powodują, że ilość klientów od paru dni maleje i zatrzyma się pewnie na poziomie dwóch książek przeczytanych na tydzień:

1. Jesień
2. Wrzesień
3. Focus Park

1. Jest tak chłodno, że nikomu nie chce się z domu wychodzić, jakaś taka późno letnia niemrawość chwyta, co mogę zrobić dziś zrobię pojutrze, będę miał dwa dni wolnego;

2. Dzieci poszły do szkoły, za ostatnie pieniądze (rodziców) kupiły książki i flamastry, do tego trzeba im nowe buty i kto wie, co jeszcze, może na obiady będą chciały! Ogółem - byle do pierwszego;

3. Wczoraj otwarta galeria Focus Park, coś na wzór Pasażu Grunwaldzkiego; multikina i kawiarnie, wielka feta z Dodą jako główną gwiazdą, dzikie tłumy na otwarciu Mediamarktu, firmy dające pożyczki robią kokosy, zastaw się a postaw się, dzięki czemu pół Zielonej Góry kupiło sprzęt którego nawet w połowie nie potrzebuje. Teraz będą leżeć i sapać, zadowoleni i przekonujący samych siebie o słuszności posiadania nowego ekspresu albo laptopa, o Święta Potrzebo Konsumenta, módl się za nami.

Z tych to powodów uczęszczam aktywnie na sewisy z grami on-line, w przerwach od herbaty i Cortazara, bo ile można. Oto ciekawy zestaw rozrywkowy na środę:

- gra na przebudzenie - uroczo logiczne unikanie zgubnych skutków grawitacji. Pozwala wyjść ze stanu śpiąco-hibernacyjnego w coś na rodzaj pozaorów funkcjonowania

- prędkość ma znaczenie - coś na popołudnie, kiedy ruchy myszką są już płynne i refleks dopisuje, bo inaczej to nędza, panie, na pierwszym zakręcie...

- ostra jatka na wieczór - mój ulubiony sposób na ostatnia godzinkę w pracy. Te tony martwych zombie zawsze działają tak relaksująco ;)

wtorek, 16 września 2008

Praca nam błyszczy, trochę

Różnice pracy, jaką uprawiamy, to różnice świata, jaki w sobie nosimy.

Praca Ulexa to przede wszystkim studium zmienności, oparte o regularne poranki, ale z nadzieją na drugie śniadanie, bo przecież zdarza się, że nikt nie przyjdzie. Praca w Sklepach Elektronowych to pięknie wykrojony kawał czasu, równy bloczek 8h z maleńkimi rysami o smaku kawy lub obiadu.

Ulex ma nadzieje że, które się spełniają lub nie, ustalenia i zmiany planów zajęć, zmienne niezależne lub środowiskowe, niekoniecznie realne, ale potetencjaloność absolutnie wystarcza by poczuć różnice z dynamiką równika, prezentowaną w chłodnej piwnicy, odmierzaną kolejnymi stopniami od początku do kończa wyznaczonego czasu.

Mój zamknięty, przewidywalny w swym schemacie, świat, wydaje się pociągający zawsze wtedy, gdy Nieoczekiwane pojawia się u Uli, rzecz z gruntu obca w Sklepach, bo nawet niespodzianki są tu zawsze w jakiś sposób zgodne z regułami gry. Joga czaruje od chwili, gdy sinusoida przekracza magiczny poziom średniej, w rejonie której lewituję, wkraczając w obszary poza zasięgiem mojej pracy, szerokiego planowania i radosnej koincydencji dni niespodziewanie wolnych.

Jedno pozostaje wspólne - satysfakcja, panie, niezły kawał zadowolenia kiedy przychodzi ktoś i mówi - u was to najlepiej...

sobota, 13 września 2008

Konkurs literacki - bez sensu

Kiedy ktoś umiera - odpowiedział sędzia - nie trzeba czekać, aż jego śmierć nabierze mocy prawnej. Po prostu umiera, prokuratorze.

Może trzeba poczekać, aż zaśmierdnie, wtedy nabiera już silniejszej mocy, niż tylko prawnej?

W gruncie rzeczy miał to być konkurs literacki, jednak wizja, jaka pojawiła mi się w przebłysku prekognicji, przekonała mnie, że to bez sensu. Odpowiedziała by poprawnie Ula, bo widzi co czytam od kilku tygodni; Di, która książkę zmłóciła w jeden wieczór. Gdyby padło nazwisko Chacaltana kilku sprytniejszych Czytelników wygooglałoby natychmiast odpowiedź, z triumfem ogłaszając Czerwony kwiecień Santago Roncagliolo. Brawo, gratulacje, jestem pod wrażeniem itd. Szansa, że ostatnio ktoś przeglądający tego bloga czytał tę książkę z własnej inicjatywy jest tak mizerna, że postanowiłem oszczędzić wszystkim rytualnego zadęcia, i walę rozwiązanie razem z pytaniem, zgarniam główną nagrodę i heja do Argentyny albo przynajmniej na piwo do baru. Taki konkurs bez sensu, jak i dzień.

piątek, 5 września 2008

Sklepy Elektronowe - Znajomość rzeczy

- Dzień dobry, potrzebuję pilota.
- Tak, do telewizora czy innego sprzętu?
- Do telewizora, taki stary Panasonic.
- Mhm, a zna pan model?
- Nooo, taki mały, 14 cali, w kuchni stoi...

Uwielbiam precyzyjnych klientów, którzy wiedzą czego chcą.

czwartek, 4 września 2008

Pojedynek z ultra-piekarnikiem

Po odkryciu, że piekarnik działa dużo sprawniej, jak podłączyć go do prądu, zabrałem się za robienie in-door grilla, taki koncept na dzisiejszy obiad. Napakowałem mięsiwa, karkóweczka jak się patrzy, wetknąłem łaskawie wtyczkę do gniazdka, teraz to już łatwizna, myślałem, nawet nasz ultra-toster-wszystko-w-jednym da sobie radę. Zostawiłem go samego, dając wolną rękę, nie będę przeszkadzał specowi, w końcu wie, co robi, zajmę się raczej czynnym protestowaniem przeciw zbrojnej napaści, gruzińskie Saperawi z wdziękiem cmoknęło i wypełniło szklaneczkę, wytrawne niech go licho.

Po pierwszym łyku byłem już pewien, że Gruzini mają czego bronić, po drugim i nowym albumie Vlatko Stefanovskiego (ten, co to wiesz, gitara i Ucie me majko) rozgrzewałem palce nad klawiaturą, przy trzecim huknęło i zgasło światło. Przestaszona Bomba schroniła się pod stół, właściwy odruch chyba z czasów gdy jej przodkowie zamieszkiwali nory, ręce zawisły mi nad klawiszami a z kuchni nadpłynął swąd palonej instalacji, nieomylny znak, że tą drogą obiadu zrobić się nie da.

Ze spokojem egzorcysty wdrapałem się do skrzynki z bezpiecznikami i pstryknąłem na położenie "dom jasny". Uprzednio podziękowałem ultra-tosterowi za współpracę. Wyglądał na trochę urażonego, prychnął groźnie siwym dymkiem ale jakoś przebolał własną niekompetencję. Po paru chwilach pies ostrożnie wrócił na swoje posłanie, co oznaczało, że sytuacja się normuje i można już włączyć komputer. Karkówka tymczasem powędrowała do konwencjonalneg piekarnika, spiekła się znakomicie, ani krzyny surowizny, ach, potem trafiła na miejsce docelowe, a w połączeniu z winem miejsce docelowe zarządało sjesty, na którą to się udaję, sofo witaj, książko witaj, co za wieczór z przygodami!

poniedziałek, 1 września 2008

Dojrzały koniec lata

Wrzesień mnie irytuje. Durne są te mgiełki z rana, durne słońce ni to ciepłe, ni chłodne, niezdecydowane, że psia go mać; chociaż wieczory dopisują, wiadomo, że zimno i czegoś się bracie spodziewał? Wszystko wieje nudą dojrzałego lata, jak co roku ta sama nieroztropna obfitość, obrzydliwe marnotrawstwo soków, gnijąca rozrzutność przyprawia o mdłości, codzienność spływa cieplejszym (i durnym, Jezu jak durnym!) światłem, wrzosy na bukiety. Chce się to wszystko objąć, określić szczelnie albo zmieścić w misce i próbować, smakować się wrześniem, ale nie da rady, wiadomo było od początku, trzeba by w nim siedzieć, na pomoście, trawie, ławce chociaż, a nie wdychać dym z ogniska i mówić że się pali kubańskie cygara. A najbardziej durny ja sam, urzeczony powtarzalnością, która jest tak potwornie oklepana, że nawet z przymrużeniem oka patrzę na siebie zdziwiony i zawstydzony.

Minął pierwszy rok od naszego sprowadzenia do Gór Zielonych. Poznaliśmy okolicę, zapuściliśmy niepewne korzonki, lokujemy się w nowym, wygodnym i wielkim mieszkaniu. Spodziewamy się dnia następnego, sięgamy wzrokiem w przyszłość, mglistą i zmienną, ale bez wątpienia obiecującą.

Jeszcze coś krzepkiego chciałem, jeszcze coś o nas, o przyjaciołach na których można liczyć, o odkrywanych znajomościach i znajomych odkryciach; wspólnych gustach i rozbieżnych poglądach, winie, muzyce i dorzeczu La Platy. Ale wyszło tylko tyle, jakoś tak inaczej, chyba trochę nie bardzo, a może, kto wie: klik (najlepiej pobierz, bo otwiera się podle)

piątek, 22 sierpnia 2008

Elektroniczny sierpień

No i co? Miałem nic kurna nie pisać, ale jak tak dalej pójdzie, to do października żaden post się nie ukarze. Bez sensu taki interes, pomysły się marnują, słowa uciekają, tak dalej być nie może. Zresztą, to już prawie miesiąc posuchy, wiec chyba czas wrócić do formy...

Dziś rzecz o muzyce: Solar Fields, Farenheit Project, Lisa Gerrard & Klaus Schulze i last but not least Devendra Banhart.

Byliśmy niedawno, wraz z moim Świadkiem i jego lubą, nad jeziorem. Wieczorową porą, kiedy to grill już opustoszał a wino zaczęło działać, rozmowa zaczęła płynąć szerokim strumieniem. Gdy zeszła na tematy muzyczne, nieopatrznie rzuciłem, że ostatnio przypadła mi do gustu muzyka elektroniczna - na co zapadła pełna zdziwienia, ciężka cisza. Żona spojrzała na mnie z oburzeniem, jakbym opowiadał przy stole największe świństwa, Świadek ryknął śmiechem, stwierdzając, że on z techno to już dawno wyrósł. Mój umysł, rozgrzany czerwonym chilijskim El Sol, które degustowaliśmy rzetelnie od aperitifu, nie spostrzegł, że wszelkie tłumaczenia są jak grochem o ścianę, więc brnąłem dzielnie dalej, udowadniając, że istnieje jeszcze ląd nieodkryty pomiędzy Jean Michelle Jarrem a techno. Dopiero przy kolejnym oddechu, kiedy spoczęły już na mnie wyrozumiałe uśmiechy, jakimi karmi się artystów i psychicznie chorych, odpuściłem. Poległem z oszczepem ignorancji w brzuchu i cześć bracie, elektronika to w Sklepach Elektronowych, a nie tak publicznie, i to przy ludziach.

Nie ulega wątpliwości, że Jarre jest ikoną muzyki elektronicznej, prekursorem etc. O dziwo (dla wielu, dla baardzo wielu!) są jeszcze inni artyści, tworzący podobne kompozycje, i niekoniecznie prezentują je na zabawach z laserami i basem wypruwającym wnętrzności. Techno posługuje się elektronicznym brzemieniem, ale do samego gatunku ma się jak rock do jazzu. Muzyka elektroniczna, o której mówię, to przeciągłe, smętne kompozycje dźwięków i brzmień, bazujące raczej na atmosferze aniżeli porywającym rytmie. Wszystkich zniechęconych klepię przyjacielsko po ramieniu, co poradzę, może następnym razem się uda?

Solar Fields to jednoosobowy projekt szwedzkiego artysty Magnusa Birgerssona. Sam komponuje, ponoć gra na instrumentach jakich ludzkie oko nie widziało i korzysta z ultra nowoczesnego studia nagraniowego Jupiter. Wydał 5 albumów solowych i nie wzbrania się przed współpracą z innymi muzykami, których to collaborations ma na swoim koncie ponad 30. Wszystko to psu na budę, dopóki nie posłucha się Solar Fields samemu, a w mojej opinii brzmi co najmniej znakomicie. Ot i krótka, zaledwie pięciominutowa próbka.




Solar był pierwszy wśród moich odkryć elektronicznych, pierwszy więc został wymieniony. Jednak dalej jest już tylko Ultimae Records i ich syty dorobek. Nie jest to bynajmniej nowy zespół, a wytwórnia muzyczna, która w swoim menu serwuje wyłącznie najwyższej klasy ambient i electro. To oni stworzyli kompilację Fahrenheit Project, której sześć części pobrzmiewa popołudniami w Sklepach Elektronowych; oni też znakomicie odpowiadają na fundamentalne pytanie - czym jest terra incognita między Jarrem a techno?
Ich małe próbki >tu, >tu i >tu

Trudno powiedzieć, czy Lisa Gerrard & Klaus Schulze wprowadzają lżejszy klimat. Mój żonex uważa, że niekoniecznie, ale znosi to lżej, pewnie ze względu na pamięć Dead Can Dance.
Nowy album jest znakomity, eksperymentalny i tak bogaty, że można się nim zachwycać cały czas na nowo. Kto wie, może jak tak dale pójdzie zauroczy nas na tyle aby w listopadzie pojechać do Warszawy na ich jedyny koncert w Polsce? Prezentowana próbka wyłącznie muzyczna, bez teledysku, choć to YouTube.




I aby zakończyć z wykopem, a jednocześnie obudzić wszystkich przymulonych acz dzielnych czytelników (i słuchaczy), Devendra Banhart. Najpierw obejrzałem ten powalający teledysk, zostałem porwany formą (bo przecież nie treścią), Natalią Portman, nota bene dziewczyną artysty, a potem okazało się, że i pozostała część dorobku Devendry jest znakomita. Dla wszystkich fanów psychodelizujących grań rodem z lat 60-tych, niefrasobliwej awangardy i swobody wypowiedzi rodem z twórczości Frankia Zappy - polecam. Howgh!


poniedziałek, 18 sierpnia 2008

Bunt

Powiem krótko - dopóki nie dostanę urlopu, nowych postów z mojej strony nie będzie!

sobota, 2 sierpnia 2008

Brak mi wstrzmięźliwości

Nie mogłam się powstrzymać, jeszcze jeden, mniej komercyjny, nie wiem, czy nie fajniejszy, filmik "Female Parkour":

środa, 30 lipca 2008

Oswajanie przestrzeni

Patrzysz na ulicę, przed siebie na otaczającą cię przestrzeń, i co? Są wyznaczone ścieżki, są przeszkody, ogrodzenia, to co wytycza szlak.

Bądź kreatywna/y. Przeszkoda może być wyzwaniem. Przeskakujesz mur, niech będzie na początku niewielki murek, i znajdujesz się w innym świecie. Takim, który jest zbudowanym według twoich reguł.
Oswajasz na nowo przestrzeń. Zadomawiasz się w miejscach, które wydawały się niegościnne. Okazuje się, że w każdej sytuacji są jeszcze inne ścieżki. To jest parkour.

A dla wzrokowców krótki filmik.

czwartek, 24 lipca 2008

Jak szybko zorganizować uroczy wieczór?

Rozmowa na tlenie między mną, a moim żonexem.
Temat: co robimy dziś wieczorem.
Copyright by ulaifranc.

Ula
wersja lux: idziemy po pracy do jakiegoś supermiejsca ze świecami, nastrojami itp

12:33:45 Ula
wersja normal: po pracy idziemy do nigera, a potem robisz rizotto, a świece zapalimy sami

12:35:17 Ula
wersja trekking: kupujesz ciasto, przywozisz, robimy kawę i idziemy w jakieś romantyczne miejsce i zjadamy to na łonie natury lub innej

12:35:39 Ula
wersja mini: ciasto zjadamy w domu, a potem już nikt nie ma ochoty na rizotto

12:36:38 thogarini
ładne

12:36:52 thogarini
podoba si się całość, jako forma literacka

Sklepy Elektronowe - Terror

Jest kiepsko. Na ławce przed sklepem usiadł akordeonista. To był dobry dzień, szkoda, że tak tragicznie się skończył.

Zabarykadowałem drzwi. Zamknąłem okno, choć nie robiłem tego od kiedy temperatura w nocy zaczęła przekraczać 10 stopni Celsjusza. I mimo wszystko, mimo że Dave Matthews grzeje niemożliwie głośno - nadal go słyszę. Koszmarne, nieskładne dźwięki, wywołujące wewnętrzne konwulsje choćby najbardziej płaskiego słuchu muzycznego.

Każda piosenka Matthewsa się kiedyś kończy, a wtedy zastygam jak surykatka, na którą padł cień sokoła, z głowa wtuloną ramiona rozpoznaję punkt graniczny, w którym cichnie moja muzyka, garda na chwilę opada i dostaję sierpem po ryju, akordeon wlewa się przez kilka sekund jak powódź, uparty i niezmordowany pokonuje wszystkie zapory.

Myślałem nad prostym przekupstwem, masz pan tu dyche i spieprzaj. Będąc jednak na jego miejscu i mając odrobinę oleju w głowie, jutro z samego rana zacząłbym męczyć lwowskie przeboje, licząc już nie na dychę, a przynajmniej dwie, a jak trochę mocniej przycisnąć tą nijaką zwrotkę nieodmiennie kończąca się fałszywym akordem, to i może facet zmięknie, Kazimierza wrzuci?

Am I right side up or upside down
Is this real or am I dreaming

Pozostaje czekać, obgryzać paznokcie, robić kolejną, pachnącą śniętym śledziem, zieloną herbatę. Piękne, lipcowe słońce oblizuje schody, a kiedy mój czas nadejdzie, wreszcie wychynę z podpiwniczeń, chłód za kołnieżem i tylko śliskiego ogona brakuje. Zastanę już popołudnie, trochę żal, że po-, ale przynajmniej cisza, cudna, szumna cisza.