środa, 30 kwietnia 2008

ElektroBromba w Sklepach Elektronowych

Z cyklu Miałem dziś klienta...

Przychodzi kobitka, której skrupulatność patrzy z oczu. Dreszcz mnie przeszedł, bo już widziałem ją, oczami wyobraźni, w domu odmierzającą dzieciom dzienną porcję masła cyrklem, a chleba linijką. Zażądała, bo przecież nie poprosiła, listwy elektrycznej do komputera. Nie wiem, co by było, gdybym odmówił, ale jakiś zwierzęcy instynkt podpowiadał mi, że jest to wbrew regule przetrwania, więc skoczyłem wykonać polecenie. Kazała otworzyć trzy opakowania, i porównała czy nie różnią się aby kolorem, czy bezpiecznik dobrze chodzi (wyobraziłem sobie, jak kupuje Makarova i sprawdza, czy cyngiel nie jest zbyt luźny), a następnie zażądała miarki i dokładnie zmierzyła długość kabla, z satysfakcją odkrywając, że producent oszukuje o 10 cm względem informacji na pudełku. Zważyła listwę w dłoni i, nie znajdując już więcej pola do badań i porównań (w końcu przedłużacz nie jest zbyt skomplikowany), jeszcze raz, dla pewności zmierzyła długości przewodów. Ponownie, jakby niespodziewanie, odkryła że są o 10 cm krótsze niż napisano. Policzyła ilość gniazdek z prawa do lewa, następnie z lewa na prawo (wyszło chyba tyle samo) po czym, posapując ni to z zadowolenia, ni z zawodu, zdecydowanie schowała listwę do torby. Przedłużacz z uziemieniem i sześcioma gniazdami jest, bądź co bądź, niemałych rozmiarów, ale łatwość, z jaką torba klientki połknęła go, kazała mi dwa razy zastanowić się, zanim zaproponuję reklamówkę. Dostałem idealnie wyliczone pieniądze i odprowadziłem wzrokiem Brombę, trochę znerwicowaną i zaganianą, ale jakże brombiastą

środa, 23 kwietnia 2008

Pogryź i wypluj

Witam szanownych państwa, dziękuję za głosy wsparcia i zabieram się do pisania.

Od kliku dni Franciszek zamęcza mnie, żebym napisała o naszej nowej zabawce. Nazywa się ona Bitefight. Gramy na serwerze 16. To ważne, bo gdybyście chcieli dołączyć, aby zagrać z nami (a taki jest cel mojego postu) musicie być na tym samym serwerze.

Zagrać można wilkołakiem albo wampirem. Gra jest okrutnie prosta, polujesz, zdobywasz, kupujesz, rozwijasz, aby jeszcze lepiej polować. Prostota jest zaletą tej gry, bo nie wymaga ona wiele myślenia, ani wczytywania się w instrukcję. Osobiście lubię instrukcje - przeczytałam nawet tę dołączoną do kompletu sztućców, ale nie każdy tak ma ...

Najlepiej spróbujcie sami. Po co ufać komuś, kto zakleił sobie właśnie klawiaturę czekoladą. Logując się podajcie nasze imiona: Kamelia lub Hauser. I oczywiście wybierzcie rasę wilkołaki, to wspólnie będziemy prać wampiry. Założyliśmy nawet klan Futrzaki, a teraz szukamy zaufanych, dowcipnych i inteligentnych graczy. Czyli was.
Na zachętę dorzucę obrazek naszej przyszłej, wspólnej siedziby.


Domków na razie nie ma dużo, bo przewidziane są na trzy osoby, ale zawsze możemy się rozbudować :)

poniedziałek, 21 kwietnia 2008

Mała Ula wielkiego domu + party time

Nie mogę się doprosić, aby żona moja siadła wreszcie do bloga. Ma o czym pisać, bo widziałem nawet ukradkiem listę tematów, które chce rozwinąć; ma już sieć, bo przeniosłem komputer do domu rodziców, i jako nowo narodzony specjalista w tej dziedzinie, podłączyłem sieć jak należy. Ma nawet odrobinę czasu, niezbędną aby myśl rozwinąć, kiedy jedynym towarzyszem jest kubek herbaty, bo mąż w pracy, a chata wolna. I co? Gdzie te tytułowe ulaifranc, do cholery?

Jasne, wcale nie z wyboru stała się teraz opiekunką ogniska domowego, znacznie większego niż dotychczasowe. Utrzymać solo chałupę, w dodatku nie własną, kiedy mąż wraca po 22 a jego brat niebyt pomaga - nie jest lekko. Chciałoby się gdzieś wyskoczyć, choćby do miasta na kawę, ale nie bardzo jest z kim, bo wszyscy przyjaciele zostali we Wrocku, albo jeszcze dalej. Bida, mogłaby z tego wszystkiego zacząć chlać po kątach, ale zamiast tego pogrąża się w Harrym Potterze, co koniec końców też jest patologią.

Drodzy przyjaciele, krewni i znajomi: wesprzyjcie mi żonę, bo tego jej bardzo trzeba! Pomachajcie łapką, puśćcie oko, dajcie sygnał dymny, co by nie zagrzebała się w populistycznej literaturze na amen. Zrobicie dobry uczynek, a i zyskacie na tym kilka nowych postów, gwarantuję.

Przy okazji opowiem krótką historyjkę z zaproszeniem w tle:
Brat mój ma jutro egzaminy do liceum, przez co chodzi spięty jak jamnik na wiosnę. Rzecz jasna obficie wylewa swój stres na nas, od soboty przygotowując garnitur, buty i inne utensylia. Rozsądnie rozumując, postanowił uczcić zakończenie nauki huczną imprezą, niezależnie od wyników testów. Zaprosił na sobotni wieczór kupę luda, zrobił listę, zbiera składki... Jak to Staszek. Na początku wizja całonocnej zabawy nie bardzo na się spodobała, bo sobotnia noc to jedyny moment, kiedy można pospać do południa. Jednak kiedy dojrzeliśmy katastrofalną nieuniknioność sytuacji, trzeba było działać! Stąd pomysł konkurencyjnej imprezy, piętro wyżej. Zapraszamy serdecznie, czas ku temu znakomity, warunki idealne, taka okazja często się nie zdarza. Dwie imprezki, do wyboru do koloru....

Magia krzemowych ogrodów

Drugi tydzień szkolenia CCNA rozpoczęty. Przyznam, że jest ono głównym powodem niechęci wobec komputera, przy którym spędzam ostatnio po 10 godzin dziennie, i wcale mnie to nie cieszy. Chętnie pisałbym posty ręcznie gdzieś pomiędzy kwitnącą wiśnią a szemrzącym strumieniem, tylko jak to potem zgrabnie wrzucić na bloga?

Szkolenie ma przebieg typowo polski - w ciągu 11 spotkań (codziennych), trwających po 8 godzin, przerabiamy kilkutygodniowy materiał. Dla większej mobilizacji, każde spotkanie kończy się testem wielokrotnego wyboru, rozpoczynającym się, programowo, około godziny konania, między 19 a 21.00. Wtedy każdy jest już na tyle wykończony, że finalne i podchwytliwe pytania jak oceniasz swój zapał do dalszej pracy? wyglądają na wyjątkowo nietrafiony żart.

Nigdy nie kręciły mnie sieci internetowe (w sensie technicznym), ale gdy pierwszy raz wszedłem dzisiaj do serwerowni, przeszedł mnie dreszcz. Pomieszczenie wypełnione delikatnym ciepłem pracujących maszyn, szumem chłodzenia i zapachem z lekka nagrzanej instalacji ma w sobie coś ze współczesnej alchemii. Pod zewnętrznym chaosem, burzą kabli i girlandami błyskających lampek kryje się harmonia kamiennego ogrodu, równie jak on hipnotyczna i niezgłębiona. Na wpół ożywiona pędzącymi elektronami materia ułożona w ściśle przemyślanym porządku coraz mniej przypomina dzieło ludzkich rąk, a bardziej samorodny twór, wymykający się ukradkiem spod kontroli.

Na kursie jest nas dziesięciu. Dziesięciu obcych, rywalizujących (o co?) facetów, z których ja wyznaczam dolny przedział wiekowy, a górny - pan po 60-tce. Każdy niechętnie dzieli się informacjami, a o rozmowie na przerwie można w ogóle zapomnieć. Mobilizujący wyścig trwa w czasie testów, kiedy to rzuca się ukradkowe spojrzenia na monitor sąsiada, będącego już o trzy podpunkty w przodzie, i szybko przewija własne zadania, byle być pierwszym. Zwycięski dźwięk wyłączanego Windowsa działa jak bicz na opieszałych. Szybko wypracowałem własną metodę, i czytam lekcje w domu, a na zajęciach trzaskam test w ciągu godziny, przyprawiając pozostałych uczestników o nerwową bladość.

Trzymajcie kciuki - za tydzień koniec i finalne egzaminy. Jak dobrze pójdzie, szybciej od magistra zostanę inżynierem!

wtorek, 15 kwietnia 2008

Elektrony i okolice

Położenie Sklepów Elektronowych gra znaczącą rolę w obrocie towarem. Kluczowa jest tu bliskość centrum, a tym samym bliskość różnorakich wydarzeń kulturalnych zachodzących na Deptaku. Im cieplej się robi, tym więcej ulicznych artystów, sprzedawców, teatrów i wszelkiej maści muzyków się pojawia. Jaki ma to wpływ na handel? Nieoceniony! Na przykład dzisiaj - wpada wymalowany aktor z przyjezdnej trupy po przedłużacz, bo mają zaraz dawać występ. Zainstalowali się, ale zabrakło gniazdek by podłączyć sprzęt. Drżącymi rękami porywa trzy przedłużacze, nie patrząc na cenę zostawia walutę i znika. I nie wie, że owe przedłużacze czekały na niego, już ponad pół roku...

Za ciepłych dni pojawia się tez masa żulostwa zbierająca na paprykarz, albo i nie (ostatnio modny slogan). Przechodząc, słyszałem wymianę zdań pewnej dwuosobowej spółki partnerskiej, zbierającej do znacznej wielkości podłużnego pudła:
- Jak rzucają na prawą stronę kartonu, to moje, a jak na lewą, twoje.
- A jak padnie na środek?
- To pójdzie na zagrychę...

poniedziałek, 14 kwietnia 2008

Huragan Zygmunt oddala się

Zawierucha wojenna w domu i zagrodzie powoli oddala się. Wychodzimy z niej trochę bladzi i poobijani, ale mimo to o własnych siłach. Tornado zmiotło ustalony porządek rzeczy, zmuszając nas do radykalnych zmian. I tak - tymczasem zaczynamy koczować w domu rodziców. A zarzekałem się, że nigdy, za nic, z żoną... Ironia losu zawsze jest dosadna i bezwzględna. Poszedł precz wyjazd do Rumunii. Namiot, kupiony dwa lata temu, i do tej pory rozłożony raz w Wilku, znów nie doczeka się chrztu bojowego. Nie udało nam się także wyrwać do Wrocka, na weekend z Arkham. W zasadzie, nie udało się nam zagrać w nic od kilku tygodni, o sesji nie wspominając (Ula z tego powodu cicho pochlipuje po kątach).

Przyszły za to nowe odkrycia. Pierwsza, bluźniercza i plugawa, podobizna Wielkiego Cthulhu z gliny. Jego bulwiasta głowa kałamarnicy nie chce schnąć, w przeciwieństwie do macek, które momentalnie stwardniały i popękały, krusząc się tu i ówdzie. Teraz wygląda iście przedwieczne, jak obtłuczony przez archeologa potworek.

Kulka odkrywa Photoshopa. Jako skrupulatna Niedźwiedzica, przeczytała do niego instrukcję obsługi, przez co błyskawicznie doszła do technik wypracowywanych przeze mnie miesiącami prób i błędów.

Rozpocząłem kursy CCNA. Pokrywają mi się częściowo z godzinami pracy, przez co lecę na uczelnię od razu po zamknięciu sklepu, i trwają do 22.00. Byłem tym trochę zdruzgotany, dopóki nie pojechałem na pierwsze zajęcia. Pogadanka trwała 10 minut, i poszliśmy do domu. A ja się bałem późnych powrotów po nocy...

sobota, 12 kwietnia 2008

Dzień sponorowany przez muzykę Damiena Rice'a

Znów cholera pada. Więc, aby było miło, zagra nam znany, ale nie zawsze rozpoznawany, Damien Rice. Jak można było zauważyć, jest on ostatnio dość popularny w Górach Zielonych.

piątek, 11 kwietnia 2008

Jedzą, piją, ale nie do końca...

To był wstrętny, niedobry dzień. Jak zimna, dwudniowa kawa albo kiep w ulubionym kubku. Oczywiście nie będę pisać o nim - bo nie ważne jak wyrozumiali jesteście, nie miałbym sumienia zmuszać Was do czytania o naszych trudnościach. Ograniczę się do stwierdzenia, że po wczesnym powrocie do domu (bo już ok 16.00) byłem kompletnie wykończony - kompletnie w znaczeniu dosłownym: fizycznie, umysłowo i duchowo. Moja biedna żona, w stanie podobnym, musiała ruszyć do pracy na ostatnie zajęcia. Pomimo zrozumienia, z jakim oporem jej to przyszło, ogromnie ucieszyła mnie wizja dwóch godzin zupełnie samotnie.

Zaczęło się od parzenia herbaty. Bancha zalana wodą zdjętą z ognia tuż przed zagotowaniem, w temperaturze ok. 80 stopni, aby miała odpowiednio dużo powietrza. Parzona najpierw 3 minuty, rozlewana do filiżanek. Bogaty, lekko cierpkawy smak, z ziołami w tle. Drugie zalanie po ok 8 minutach - dużo mocniejsze, garbnik i kolor złoty zamiast słomkowego. Maleńkie łyki, aby poczuć smak, a nie napoić ciało... W gruncie rzeczy wszystko zbędne do wypicia herbaty. Tylko ile spokoju daje oczekiwanie na odpowiednią temperaturę wody; ile szumu cichnie z każdym łykiem, bicie serca pokornieje, dłoń przestaje drżeć i rodzi się coś, co po latach treningów można by nazwać harmonią i spokojem wewnętrznym.

Następna była muzyka. Damien Rice powoli powściągał rozpędzone myśli, narzucał trucht zamiast galopu z pianą na pysku. Jeszcze - jeszcze gdzieniegdzie kiełkowała niepokorna struga pytań i wątpliwości, gdy przyszedł czas Preisnera. Morze ucichło, wiatr wstrzymał oddech, trawy zamarły z oczekiwaniu, zwieszając umęczone kłosy. Nowy Zbigniew Preisner - Silence Night and Dreams (2007). Bardzo niepokojący, bardzo poruszający, chyba kiepski na dzień powszedni, ale dziś trafiony nadzwyczaj.

Słowa to doskonałe tworzywo. Jednak namacalne efekty własnej pracy - takie, których można dotknąć, powąchać i nie poczuć papieru i farby drukarskiej - dużo bardziej cieszą. Dwie kostki gliny całkowicie wystarczają, aby dać zajęcie dłoniom. Efekt pracy widać też dosyć szybko. Przygotowanie merytoryczne mam spore - pięć lat archeologii to w znacznej mierze nauka o wszelakich garach i pochodnych. Ponadto ludność na przestrzeni tysiącleci zagwarantowała mi bez liku źródeł inspiracji, zarówno technicznej jak i estetycznej. Ciekaw jestem tylko opinii moich kolegów po fachu - gdzie znaleźliby elementy metody wałeczkowej (bo przecież koła garncarskiego nie mam), a gdzie czysty plagiat ceramiki unietyckiej.

Morału próżno w tym szukać. Ot, niezbyt długa refleksja nad trzema przyjemnościami - ducha, umysłu i ciała. Może nie wieje od tego szczególnym optymizmem, ale innych -izmów też próżno szukać. To ma chyba swoją nazwę, zbyt mocno brzmiącą aby się nią tak, bez potrzeby, wachlować.

Krótka rozmowa graczy online

Rozmowa w trakcie Bitwy o Śródziemie online. Gra 2v2 w koalicjach. Ja gram Rohanem, mój sojusznik Isengardem.

- Ja:
let's attack right up corner [zaatakujmy prawy górny róg]
- Sojusznik: ok

po chwili

- Ja:
ready? [gotów?]
- S: ok

no to jadę. Pacyfikuję osadę, wjeżdżam to twierdzy, tracę jeden oddział ale reszta dziarsko kończy z wrogim Rohanem. Nie dostrzegłem, jak dranie ukradkiem dostali się do mojej twierdzy i zaczęli ją zdobywać

- Ja: support please [wsparcie proszę]
- S: ok

po chwili, kiedy moja twierdza ewidentnie chyli się ku upadkowi, a sojusznika nie widać, zacząłem się denerwować

- Ja: they are finishing me! [wykańczają mnie!]
- S: ok

no to mi dało do myślenia

- Ja: do you speak english? [mówisz po angielsku]
- S: china only [tylko chiński]

Trzeba uważniej dobierać sojuszników.

poniedziałek, 7 kwietnia 2008

Melankolia pochmurnych dni

Miasto spływa wodą. Ludność parska, kicha i przeskakuje przez wszędobylskie kałuże. Podłoga sklepu stopniowo zaraża się chorobliwą wilgocią, wnoszoną na podeszwach butów nielicznych zdesperowanych klientów. Telewizja pokazuje sposoby mycia i pielęgnacji żółwi akwariowych, które wydają się równie szczęśliwe w trakcie tych zabiegów jak przechodnie z powodu bieżącej aury. W tle hipnotycznie przygrywa Lamchop.

Wiadomość o odwołaniu Beirutu na Openerze w taki dzień szczególnie nie dziwi. Wielka szkoda, bo to głównie ich chcieliśmy posłuchać; teraz Opener stracił wiele ze swej atrakcyjności. Co gorsza, wszystko przemawia za tym, że Beirut przechodzi kryzys młodego zespołu - albo się rozpadną, albo zmienią skład. Tak czy owak, będzie to już inna muzyka.

Na horyzoncie pojawiają się pierwsze jaskółki zwiastujące wyjazd za chlebem na Wyspy. Przymierzamy się, rozważamy, badamy i czekamy. Z gór zielonych na wyspy zielone?

Melankoliczny nastrój skłania do refleksji filozoficznej. Ostatnim jej tematem było: "czy ilość spożywanego pokarmu determinuje wielkość otworu gębowego?" Może i doszlibyśmy do jakich takich konstruktywnych wniosków, gdyby nie rekin. Paszcza rekina jest tak ogromna bo, biedaczysko, je w pośpiechu. Ta błyskotliwa konkluzja mojej żony położyła na łopatki dalsze dywagacje.

Post sponsorowany przez utwór zespołu Lambchop "The Problem" (album no you c'mon) i kawę Lavazza

czwartek, 3 kwietnia 2008

Kącik małego lenia

Ostatnio jestem na tyle zajęta, że nie mam czasu na pisanie na blogu. Nie mam też czasu robić pysznych obiadków mojemu mężusiowi. Jak zatem ugotować obiad i się nie przemęczyć?
Dziś drodzy Państwo klika rad i przepisów:
1. Zamówić pizzę (pomysł dobry, dopóki smakuje nam takie jedzenie).
2. Namówić męża, żeby to on gotował (proces wciąż w toku).
3. Zebrać na jodze klika patentów na szybki obiad. A to wynik poszukiwań:

ZUPA OWOCOWA
Do wrzątku wrzucamy zamrożone owoce, gotujemy. Miksujemy, a potem znów gotujemy. Mieszamy łyżkę mąki, śmietanę, 1/2 l mleka i dodajemy. Jeszcze sól, dużo cukru, a na koniec gruby plaster masła. Aby obiad nasycił każdego dajemy na talerz górę makaronu.
Gotowe.

KURCZAK W ZIOŁACH
Kroimy kurczaka na kostki. Na wysoki olej wrzucamy kostki bazylii i czosnku, może być też papryka, i smażymy kurczaka. Ponoć pycha. Zapewne można podać z frytkami (kupujemy mrożonkę).

MAKARON Z SEREM BIAŁYM
Gotujemy włoski (ponoć żaden inny) makaron w patelni, a potem dodajemy pokrojony w kostkę biały ser i masło. Można podawać na słodko i na słono. Dla miłośników makaronu.

Nie będę ukrywać, liczę też na Was. Jak dotąd mam trzy przepisy, a tydzień ma przynajmniej sześć dni, jeśli odejmę dzień obiadu u teściów. Uwaga, nie obiecuję nagród - sława i oklaski powinny Wam wystarczyć.

Zdjęcia wiosenne i te nie za bardzo

Garść zdjęć z ostatniego filmu. Czas powstania: luty - marzec 2008. Tak tak, wróciłem do fotografii analogowej, rolki filmów i błyszczące odbitki mają niezastąpiony klimat, jakość i splendor. Mam wiele teorii na ten temat, a praktyka poniżej...

seria luty-marzec 2008

środa, 2 kwietnia 2008

Sklepy Elektronowe - linie czasu

Dziś miało być tak pięknie. Wstałem wcześniej z rana, poćwiczyłem i nawet starczyło mi czasu na śniadanie. Wybiegłem z Bomboxem na spacer, co by miała swoje poranne śniadanie około śmietników (sikanie to w tym wszystkim tylko przypadek). Leciutko spóźniłem się do pracy - ot, tyle aby poprawić humor a nie nadwyrężyć cierpliwości klientów. Pogoda wyglądała na niepewną - była nadzieja na deszcz, a jak deszcz, to pustki w sklepie, książeczka etc. Nawet kupiłem dzisiejszą gazetę, mając naiwną nadzieję na chwile spokoju. Do tego momentu wszystko szło idealnie. Jedynie mojej uwadze umknęło drobne, acz stale powiększające się rozwarstwienie lini czasu i prawdopodobieństwa.

Dalej, wedle wszelkich moich przewidywań, dzień miał wyglądać następująco:
zasiadam z gorącą herbatą nad gazetą, stopniowo przenosząc uwagę na nowy numer Science Fiction, ukryty przemyślnie pod ladą. Po wykończeniu gazety i jakiegoś opowiadanka z SFki, z niewielkim, sytym ziewnięciem biorę się do złożenia dzisiejszej porcji zamówień, sprawdzam pocztę itp. W międzyczasie, w tle, przesuwają się klienci, cicho i spokojnie jak mgła nad wrzosowiskiem. Obiad zastaje mnie gotowym, potem powtarzam ten fragment cyklu od gorącej herbaty do ziewnięcia włącznie. Klienci na jakiś czas intensyfikują swą obecność, pozwalając utrzymać utarg na rozsądnym poziomie, po czym nagłe oberwanie chmury płoszy ich, czmychających do domu jak króliki. Rozwiązuję dylematy która herbata na ten moment jest najlepsza, piszę parę mądrych słów na blogu i ze zdziwieniem stwierdzam, że już czas sie zbierać do wyjścia. Co też niewymuszenie czynię, używając do tego celu taksówki za 9 zł.

Ale nie! Rzeczywistość spruła swą tajemną osnowę, ta piękna linia czasu, która już - już miała się rozpocząć, grzmotnęła o beton zbiegu okoliczności, że nawet włos z niej nie pozostał. Stałem i patrzyłem jak oddala się, ginie niespełniona, obumarła.

Bo wyszło tak:
układam gazetę na ladzie, obok herbatka, moszczę sobie miejsce i właśnie przeglądam nagłówki, kiedy do sklepu wchodzi Spec nr 1. Mamy bowiem kilku takich nieformalnych przyjaciół sklepu, przychodzących i wylewnie dzielących się swoją wiedzą. Panowie naprawdę znają się na swojej dziedzinie (poziom ekspert), ale, jak często w takich wypadkach bywa, są troszkę "nieżyciowi". Po prostu wszystkie punkty wydali na wąską specjalizację, a zapomnieli o kontaktach społecznych. Przychodzi więc pierwszy Spec a ja już słyszę jęki oddalającego się miłego planu. Jednak zaraz za nim pojawia się Spec nr 2! O taki przypadek trudno by prosić, panowie mają okazję trafić na siebie najwyżej raz na pół roku. W związku z tym, jak dwie stare plotkary, przycupnęli w kąciku i, nie tracąc ani chwili, zaczęli dyskutować o najnowszych odkryciach z dziedziny anten satelitarnych. Na pytanie: ile można gadać o antenach? odpowiadam: dwie i pół godziny. Przez ten czas zdążyłem wyrobić normę sprzątania na cały tydzień, porozkładać towar i umrzeć z nudów trzynaście razy. Z trzaskiem i łoskotem zawalił się miły i słoneczny plan spędzenia godzin pracy.

Oczywiście, jak by tego było mało, deszcz wcale nie spadł, więc wiatr wrzuca co rusz klientów jak liście do sklepu!

wtorek, 1 kwietnia 2008

1 kwietnia - przerwa od żartów

Pierwszy kwietnia to jedyny dzień w roku, kiedy dowcipów po prostu nie opłaca się robić. Wszyscy żartują, robią psikusy i kawały, aby na pozostałą cześć roku zapaść w powszedni marazm. Pani w piekarni, która na moje nieśmiałe żarciki niezmiennie odpowiada kamiennym wyrazem twarzy mówi dziś czterdiści pienć złotych za dwie bułeczki. Ja w szoku a ona hihi, taki żarcik. Przychodzę do sklepu, a tam klient z mordą już od godziny czekam, co pan sobie myśli!!! Ja w panice, bo rzeczywiście, wczoraj zapomniałem przestawić zegarka i godzinę się spóźniłem, a on mi po chwili na to że spokojnie, on tak se tylko żartuje, właśnie przyszedł.

Przez cały rok robimy sobie z bratem ten sam kawał - wkładamy różne przedmioty do butów. Osoba zakładająca, najlepiej jak się śpieszy, pakuje nogę do buta a tam kartka pocztowa, dwa cukierki, szczotka do obuwia i klucze. Żart jest pyszny sam z siebie, ale też ze względu na swą powtarzalność - od wielu miesięcy ten sam, tylko akcesoria ulegają zmianie w zależności od pory roku. Jednak dzisiaj zrobienie go nie ma większego sensu - dzisiaj byłby spodziewany, wręcz oczekiwany. Zostałby pozbawiony kluczowego elementu - zaskoczenia (nawet jeśli jest to zaskoczenie typu jasny gwint, znowu?!). Dzisiaj każdy mający dwa cukierki w bucie stwierdziłby z umiarkowanym uśmiechem - no tak, prima aprilis, masz prawo. I to ma być reakcja na żarcik??

Nie to co jutro... Jutro nikt się nie spodziewa...