piątek, 26 lutego 2010

Blog roku 2009

Blogi z gatunku, który uprawiamy rzadko zdobywają nagrody. Bo przecież nie używamy wyrazów brzydkich, nie opisujemy intymnych szczegółów naszego (po)życia, nie rozpowszechniamy szokujących plotek i o zgrozo! nie walczymy o miejsca w wyszukiwarkach. Zatem, czy może być coś dla nas, kulturalnych ludzi, ciekawego w tych blogach wszetecznych zdobywających miejsca w konkursach?

Okazuje się, że może.
Pierwsze miejsce w konkursie "Blog roku 2009. Kategoria: Moje zainteresowania i pasje" wygrała Stanikomania. Ha ha, pomyślałam, blog o staniach. Już nie mają ludzie o czym pisać!
Z ciekawości weszłam i już zostałam :)
Serdecznie polecam artukuł tym, którzy traktują staniki jako zło konieczne. Na inne fora i strony już łatwo trafią ci, których temat zainteresuje. Ja w szczegóły się nie wgłębiam, bo to przecież taki kulturalny blog i nie wiem, czy wypada tu pisać o zwykłej bieliźnie.

Zresztą, nie takiej zwykłej, jak się okazuje.

Gdzie dziecko wejść może

Są takie miejsca, gdzie Basi jeszcze nie było. Jest ich jednak niewiele. Dziecię robi się coraz bardziej ruchliwe, żądne przygód i poznania świata. Rodzicom miniony czas, gdy nieruchomo kwiliło w łóżeczku zaczyna się jawić jako starożytna idylla.











poniedziałek, 22 lutego 2010

A wy ile macie zębów?

Bo Basia będzie miała jednego!




czwartek, 18 lutego 2010

Dobrodziejstwo wyszukiwarek

Chciałem się dowiedzieć, dlaczego do pewnego czasu nie ma Piotra Kaczkowskiego w Trójce. Wpisałem w google "co" i dostałem podpowiedzi:
- combofix
- collin farrell
- coma
- counter strike

Zrobiłem spację
- co to jest xd
- co gdzie za ile
- co to jest orgazm
- co jest grane
- co na obiad

Następnie dodałem "z"
- co z nami będzie
- co zrobić żeby włosy szybciej rosły
- co zrobić żeby nie iść do szkoły
- co zrobić żeby poronić
- co zrobić żeby mieć białe zęby
- co zrobić żeby chłopak oszalał na twoim punkcie
- co zrobić za tydzień

Zrobiłem spację i dodałem "p"
- co z platformą
- co z pieczarek
- co z polbankiem
- co z piotrem kaczkowskim

Hurra! Tym prostym sposobem oszczędziłem pisania!

Swoją drogą google zaczynają przypominać prywatną wyrocznię. I mówić własnym głosem. Przepowiadać przyszłość. Może tam, po drugiej stronie kabla, już nie siedzą ludzie a jakieś cyborgi, kurde balans...

A Kaczkowski chory.

środa, 17 lutego 2010

Nie ma mnie

To znaczy jestem owszem, ale offline, czyli trochę jakby mnie nie było. Zima odcięła nas od świata i mimo że wieża ratusza wystaje ponad śniegi, to sygnał dociera do nas niechętnie. Nie narzekam na zimę, nic z tych rzeczy, niech narzekają radiowi malkontenci. Owszem - radia słucham - taki mój kontakt ze światem. Z niego dowiedziałam się, że na Zieloną górę padł blady strach ("śnieżnoblady"?). Ponoć kobiety nie wychodzą po 15 z domu, a wszyscy mówią tylko o jednym. O gwałcicielu.
Wiem to, bo słyszałam dziewczynę, która wypowiadała się dla radia (Zetki bodajże) a jej koleżanki kiwały głową na potwierdzenie. Kiwania słychać na antenie nie było, ale w eter i tak poszedł czytelny przekaz. Wszyscy się boją. Czekałam żeby dziennikarz podszedł do mnie, ale nie dane mi było.

Szkoda, bo chciałam mu powiedzieć, że nie wszyscy w Górach Zielonych upadli na głowę. Nie boję się i bać się nie zamierzam! Żeby jeden facet miał zastraszyć całe miasto? O nie! Chociaż oczywiście ja też jestem ostrożniejsza, bo nigdy nie wiadomo...

Tyle chciałam do mikrofonu, a że się nie udało, to ulżyłam sobie na blogu.

Sherlock Holmes, Odlot, Parnassus

Dobre filmidła, szczególnie dwa pierwsze.

Parnassus trochę nas zawiódł. Zdania są jednak podzielone, jedni darzą go większą tolerancją, inni oczekiwali jakiegoś majestatu, głębi i pełni. Tak czy inaczej zobaczyć warto, choć niekoniecznie w kinie. Na kompie wystarczy.

Odlot animowany jest rasową bajką dla dorosłych. Utrzymuje słuszne proporcje pomiędzy dowcipem a podtekstem, jest naiwny ale bez bólu, a najważniejsze - można się na nim ubawić po pachy. Kaliber jak Shrek w pierwszej odsłonie, więc przepuścić nie można.

No a Sherlock Holmes to film, którego żałuję, że w kinie nie widziałem. Łączy to co lubimy w filmach szpiegowskich z oprawą XIX-wiecznego Londynu, co daje efekt urzekający i porywający. Na raz. I dosłownie. Gdyby nie Basia, siedzielibyśmy z rozdziawionymi gębami prawie trzy godziny. Na dokładkę muzyka tak zacna, że warto ją mieć do posłuchania w dzień powszedni.

W dalszej kolejce czekają Daybreakers, Agora i Battlestar Gallactica: The Plan. Ten ostatni wydaje się budzić największe nadzieje.

Sklepy Elektronowe - Zmierzch

Wiele wskazuje na to, że czas Sklepów Elektronowych przeminął. Kurzą się półki, pustką świeci coraz więcej wieszaków, w powietrzu czuć niepokojącą woń zniechęcenia i braku inicjatywy. Klienci coraz bardziej wybrzydzają, coraz częściej wychodzą z pustymi rękami, odwiedzają konkurencję albo salwują się zakupami w sieci. Pociesza tylko fakt, że konkurencja wcale nie ma lepiej.

Wieczorem, jakby chcąc pomóc w podjęciu dramatycznych decyzji, zwalił się sufit na zapleczu. Kawał tynku, nasiąkając przez lata wodą ze źle skonstruowanych instalacji burzowych, w końcu dał za wygraną i z łomotem roztrzaskał się na podłodze. Powstała wielka, czarna dziura, jak po wyrwanym niewprawnie zębie.

Staramy się oszukać koniunkturę cierpliwością. Czekamy. Może się coś zmieni. Zanim reszta sufitu ruszy się z miejsca.

niedziela, 14 lutego 2010

Krzyki, kostki i postne śledzie

Basia jeszcze nie wie, ze kąpiel może być również przyjemnością. Na wiele sposobów staramy się ją przekonać, ale nadal brak nam argumentów. Prawdziwy ryk zagłusza je wszystkie.

W ryku dziecię staje się coraz sprawniejsze. Potrafi znienacka walnąć taką salwę, że wystarczyłaby oktawa wyżej, a kieliszki w barku pryskałyby jak baloniki. Co ciekawe, miłosierna Basia daje się uspokoić równie szybko. Zazwyczaj.

A propos ryku - ryczałem jak bóbr w ostatnią sobotę, kiedy na hokeju dostałem kolejny raz w prawą kostkę. Wieczorem znów mi spuchła jak bania. Mając jednak doświadczenie w tym względzie wziąłem dwa ibupromy, nasmarowałem się maściami, pozwijałem z bólu jakąś godzinkę po czym smacznie zasnąłem. Już nawet nie myślałem o odwiedzaniu lekarza. Dostałbym taką samą wesołą fotkę prześwietlonej stopy jak poprzednio. I zalecenie serii zastrzyków. Za co dziękuję bardzo.

Spuchnięta stopa nie przeszkodziła nam jednak w celebrowaniu dzisiejszego święta. Bynajmniej nie Walentego. Kiedy na stole pojawiły się śledziki, zrobione według rodzinnego przepisu r.koematy, a obok nich sałatka warzywna, zrobiło się całkiem jak na Wigilii. Zamiast opłatkiem zakąsiliśmy całość smażoną polędwiczką.

piątek, 12 lutego 2010

Kredens po zielonogórsku

Czasem trzeba zrobić w życiu coś spontanicznie głupiego, lekkomyślnego, zaryzykować zdrowie fizyczne i psychiczne aby mieć co potem wspominać i na bloga wrzucać. Oraz aby docenić słodycz codzienności. Pretekst wystarczy byle jaki. Na przykład kredens.

Rzecz wydawała się do bólu prosta - wziąć samochód ciężarowy i wpakować tam mebel. Kredens swymi gabarytami znacznie przekraczał normy wyznaczone przez Ikeę i inne współczesne trendy, ot stara stolarska robota sprzed stu lat, kiedy nie żałowano materiałów a i drewno jakieś takie solidniejsze było. Do środka mógłbym się zmieścić śmiało z żoną i dzieckiem, psem i zapasem żywności na czas okupacji. Jednak zamiast samochodu ciężarowego dobrzy ludzie użyczyli nam, bądź co bądź, niewielki pojazd dostawczy. Historia nabierała rumieńców.

Wpakowaliśmy kredens do auta dość sprawnie. Wystawał nieznacznie, tyle aby nie rzucać się w oczy ale śmiało uniemożliwić zamknięcie drzwi. Tu natknęliśmy się na mały problem logistyczny: gdzie wpakować czwórkę luda plus kredens plus szuflady na raz, co by nie jeździć dwa razy, do samochodu mającego zaledwie dwa miejsca siedzące? To łatwe - dwie osoby idą na pakę. Nie dość, że się zabiorą, to jeszcze przytrzymają kredens, gdyby na zakręcie starał się katapultować. Przygoda murowana. Zaszczyt ten przypadł mi i Michałowi. Dla bezpieczeństwa zawiązano za nami nie domknięte drzwi sznurkiem.

Zaraz po ruszeniu z miejsca wiedzieliśmy, że pomysł był poroniony. Mieliśmy dokładnie tyle miejsca, by trwać w pozycji przykucniętej, resztę zajmował miotający się na wybojach kredens. Przez otwarte drzwi wesoło wpadał śnieg, a my szybko odkryliśmy, że wybitnie brakuje jakichkolwiek uchwytów, dających szansę aby nie wypaść pod koła jadących za nami samochodów. Czas umilaliśmy sobie okrzykami "ratunku, zostaliśmy porwani!" oraz "czy to już komora celna?!". Kiedy Trollu, nasz kierowca, wchodził w zakręty, mieliśmy śmierć w oczach, nadzieję pokładając wyłącznie w sznureczku krępującym drzwi. Sznureczek wytrzymał.

Przygoda była tak dopingująca, że nie mieliśmy już potem żadnych problemów z wtarganiem kredensu na drugie piętro. Doceniliśmy też smak ciemnego piwa, wybornie nadającego się na przyjęcie nowego mebla w domu. Życie stało się milsze. Polecam kredensy noszone na wszelkie weltschmerz'e, latem, zimą, byle z fantazją i w dobrym towarzystwie.

środa, 10 lutego 2010

Trochę karnawał, a trochę post

Zacząłem obficie gotować, aby rodzina w zdrowiu się chowała i żwawo rosła. Jednym z efektów ubocznych takiego dogadzania kulinarnego, ciasto co niedzielę i dwa dania w dzień powszedni, jest zasęp naczyń wręcz zastraszający, który stale przybiera na sile. Dałoby się to rozwiązać jednym posiedzeniem nad zlewem, ot godzinka i po sprawie. Zamiast tego, wzorem akademików męskich, myjemy przed obiadem potrzebne do godziwego spożycia utensylia, a reszta wesoło kwitnie poukładana w malownicze stosiki. Niezapowiedziany gość usłyszy niezmienne ach, my właśnie braliśmy się za sprzątanie, a jeśli będzie dzielny to sam sobie wygrzebie z dna kubeczek na herbatę. Jak to śpiewał Kuba Sienkiewicz: będę się czasem potykać ale kiedyś się wezmę.

Góry naczyń pojawiają się falami. Kiedy zaczynają topnieć, jest to znak, że albo ktoś tu nie wytrzymał, i zakasał rękawy; albo nastały czasy nieco chudsze, kiedy nie ma po czym myć garów. Stoły aż błyszczą czystością a w lodówce półki przyozdabiają jedynie słoiczki z keczupem i musztardą. Królują naleśniki albo inne podobne, proste, tanie i jadalne pod każdą postacią.

W tej całej sinusoidzie gastronomicznej najlepiej mają Baśka i Bomba. Baśka w naturalny sposób olewa system, i jeszcze przez kilka miesięcy za nic będzie miała kulinarne osiągnięcia rodziców. Kto wie, czy pies nie ma nawet lepiej. W czasach postu, gdy leci wyłącznie na dziadowskim suchym żarciu z Tesco, 3,50 kilogram, z lubością stołuje się w okolicznych śmietnikach, skąd dochodzą tylko chrzęst i chrupanie zmrożonych kości. Wzbudza tym zazdrość tylko lokalnej społeczności kotów.

poniedziałek, 8 lutego 2010

Bon Iver, czyli tropem Kingsów

W ogromnej ilości muzyki, która ostatnio przekopuję z zacięciem prawdziwie archeologicznym, da się czasem znaleźć coś wyjątkowego. Nie żadne tam skarby i epokowe odkrycia, ale błyskotki, które cieszą oko. Jak na przykład taki Bon Iver - niezależny, nagrywa płytkę w odosobnionej chacie w Wisconsin, wydaje własnym sumptem. Takich lubię, tym bardziej jeśli to, co tworzą brzmi dobrze. A Bon Iver brzmi.






To jest takie granie, jakby siedział człowiek obok i grał do ucha. Słychać palce przesuwane na strunach gitary, oddechy i drobne potknięcia. Wszystko autentyczne, bez masteringu, plastiku i całego tego zadęcia, przemysłu i 65 zł za płytę, ja podziękuję.