piątek, 26 grudnia 2008

A jednak czyli Beirut ciągle żywy

Beirut nie przyjechał na polskiego Openera. Zach Condon, wokalista i lider grupy w otwartym liście do zawiedzionych fanów (w tym nas, bo chcieliśmy jechać na festiwal tylko dla nich) wyjaśniał, że zespół potrzebuje trochę oddechu od wyczerpującej trasy i w ogóle odświeżenia dla nabrania nowych pomysłów. Wszyscy pomyśleli: jasne, po prostu chłopaki się rozpadną. Wydali świetny album i się wypalili, jak wielu przed i po nich. A tu niespodzianka.

Nowy, dwu płytowy album ukaże się 17 lutego w Stanach i dzień wcześniej w Europie. Jak to Beirut ma w zwyczaju, wydawnictwo będzie się składać z dwóch EPek, po sześć i pięć utworów. Tak się prezentuje playlista:

Beirut: March of the Zapotec:

01 El Zocalo
02 La Llorna
03 My Wife
04 The Akara

05 On a Bayonet
06 The Shrew

Realpeople: Holland:

01 My Night With a Prostitute From Marseille
02 My Wife, Lost in the Wild
03 Venice
04 The Concubine

05 No Dice

Popularność zespołu zatacza coraz większe kręgi. Natalie Portman, wybierając artystów do charytatywnej składanki Big Change: Songs for FINCA określiła Beirut jako swój ''new favorite band''. Ponoć Zach zaprosił ją nawet do wspólnego wykonania jednego z utworów, do czego jednak do tej pory nie doszło. Czasem za dobrymi intencjami kryje się cała masa chwytów marketingowych, więc agenci Portman byli czujni.

Nowe oblicze Beirutu jest bez wątpienia inne. Już sam ten fakt powoduje, ze ciężko się zachwycić i od razu przyjąć odświeżone wcielenie zespołu. Jest nieźle, że mamy nowy album, zacieram ręce i czekam na więcej, a ocenę pozostawię na przyszłość.

Promocyjny utwór pozostawiam do indywidualnej degustacji klik



czwartek, 25 grudnia 2008

Dziki, krety i inne gadżety

Święta w Górach Zielonych obfitują w różne przemyślenia. Wreszcie można oderwać się od sztywnego i nadętego życia codziennego i popuścić zarówno pasa jak i wyobraźni. W pierwszy dzień świąteczny, na spacerze w rejonach rekreacyjnych, pozwoliliśmy sobie na wycieczki nie tylko piesze, ale również skojarzeniowe, mając za inspirację ślady dzikiej zwierzyny napotkane na drodze. Ponoć miały to być wrogo nastawione dziki, co kazało nam się zaopatrzyć w sprzęt obronny w postaci patyków, nie były jednak potrzebne. Napotkaliśmy również ogromną ilość krecich kopców. Dało to asumpt do wesołego odkrycia jednej z największych tajemnic przyrody. Osobom ceniącym swój czas odradzam czytanie.

Wielka Tajemnica Przyrody - Spisek Dzików i Kretów
W zamierzchłych czasach, gdy ludzkość była jeszcze w powijakach a królestwo zwierząt rozciągało się wzdłuż i wszerz, nastąpił niespodziewany konflikt pomiędzy dzikami i kretami. Trudno teraz dociekać jego przyczyn - jedni mówią o rozbieżnym światopoglądzie, inni o pokrywających się terenach migracyjnych. Niezależnie, co stało się zarzewiem tej wiekopomnej waśni, trwa ona po chwilę obecną, przeradzając się wielokrotnie w krwawe, acz nie widoczne dla oczu postronnych, starcia. Dziki stanowią grupę niebezpieczną i wywrotową, zagrażającą człowiekowi i jego bliskim. Ich wyskokowy temperament oraz znana skłonność do grzybów stanowią niezaprzeczalną przewagę, wobec której szczep Adama pozostaje praktycznie bez szans. Byłoby kwestią czasu, aby człowiek został do szczętu wymazany z kart historii naturalnej, gdyby nie krety.

Krecie plemię chroni człowieka. Jego niewidzialni strażnicy czuwają nad bezpieczeństwem ognisk domowych, aby żadne zagrzybiony dzik nie przerywał snów dzieciątek. Niestety, Krecia Straż, jak często się ich określa, maleje z pokolenia na pokolenie. Młodzi wolą ryć, odrzucając chlubne tradycje przodków. Czy czeka nas zagłada? Czy jesteśmy w stanie przewidzieć, jaki los nas spotka gdy ostatni z tych starych, wyliniałych Strażników odejdzie w głąb ziemi?

Jak pisałem wcześniej, takie to gimnastyki umysłowe, ku własnej i miejmy nadzieję Waszej, przyjemności uprawiamy w wolnym czasie.

sobota, 20 grudnia 2008

Kuchnia obrazkowa

Jestem wzrokowcem. Nic tak nie przemawia mi do wyobraźni, jak ładny obrazek, czy zdjęcie. W zależności od kontekstu wydziela mi się adrenalina, soki żołądkowe lub wszystko na raz.
Przepadam za deserami i jest to kulinarny gatunek (jeśli mogę tak napisać), w którym się spełniam, lubię eksperymentować, a nawet tylko czytać przepisy.

Jakiś czas temu miałam przyjemność spróbować deseru o nazwie crème brulée i od razu postanowiłam nauczyć się, jak się go przyrządza. Na postanowieniu się skończyło, aż kilka miesięcy później wpadły mi w ręce przepisy z kuchni francuskiej drukowane, wstyd przyznać, w książeczce reklamowej jakiegoś hipermarketu. Ponieważ leżała ona u teścia, więc wyrwałam odpowiednią stronę, i tak nie będzie mu potrzebna!, a potem ruszyłam do dzieła.
Przepis był dziwny, ja jestem dosyć niecierpliwa i kiedy już włożyłam wszystko do piekarnika dopiero wtedy zaczęłam czytać, co na to internet.
A tam strasznie! Że deser jest trudny, że potrzebuję palnika do zrobienia właściwej skorupki, że nie wolno zagotować śmietany (moja gotowała się radośnie), że robi się go kompletnie inaczej niż ja robiłam. Krem wyszedł pyszny, mimo że na pewno nie był brulée.
Tak powinien wyglądać.



Obrazek pochodzi ze strony kwestiasmaku.com i od chwili, kiedy zobaczyłam zdjęcia na tej stronie znów wróciła mi ochota na pieczenie. Nawet ciasta drożdżowego. W najbliższym czasie na stronie będą pojawiać się różne przepisy. Lubię mieć je na blogu, pod ręką.

Zacznę od naleśników francuskich. Wzbudzają entuzjazm i mój, i Franciszka. Z Kwestii Smaku.
Przepis na naleśniki:

• 150 g mąki
• 1 łyżeczka cukru pudru
• 2 jajka
• 240 ml mleka
• szczypta soli
• 3 łyżki roztopionego masła lub oleju (ja daję olej z pestek winogron)
• olej roślinny do smażenia


Wykonanie:

Mąkę przesiać, dodać cukier puder, jajka, mleko i sól. Zmiksować, przykryć ściereczką i odstawić na 30 minut. Przed samym smażeniem dodać do ciasta roztopione masło lub olej i wymieszać. Naleśniki można smażyć na suchej patelni (tylko pierwszego naleśnika usmażyć na oliwie) lub też wszystkie kolejne naleśniki smażyć na tłuszczu.

* Naleśniki smażyć z dwóch stron na średnio rozgrzanej patelni teflonowej z cienkim dnem.
* Naleśniki można smażyć od razu, nie czekając 30 minut, ale najlepsze są i najlepiej się smażą naleśniki z ciasta, które “odpoczęło”.
* Naleśniki można smarować dżemem, musem jabłkowym lub smażonymi na maśle owocami np. brzoskwiniami. Można je też przekładać nadzieniem z sera białego (przepis poniżej).
* Naleśniki z nadzieniem można składać w trójkąty lub zwijać w rulony. W takiej postaci można je odgrzewać na patelni na wolnym ogniu. Podawać np. z dodatkiem bitej śmietany lub kwaśnej i gęstej śmietany czy też jogurtem owocowym. Dobrze smakują posypane cukrem pudrem.


Nadzienie z sera białego do naleśników: 1 kostka sera białego tłustego lub półtłustego roztarta widelcem na gładką masę z dodatkiem 1 jajka i 2 - 3 łyżek cukru. Jeśli ser biały jest suchy, do nadzienia można dodać trochę śmietany.

Nadzienia jeszcze nie robiłam, ale naleśniki kilkakrotnie. Tak jak w przepisie smażę na tłuszczu tylko pierwszy, pozostałe "na sucho". Smażą się się błyskawicznie i bez przypalania. Dla mnie rewelacja.

Sklepy Elektronowe - Klient rozmiaru XXL

Z cyklu: miałem dziś klienta.

Dokonywałem standardowych czynności związanych z obsługą interesantów, gdy światło drzwi przysłonił masywny kształt klientki. Znam ją skądinąd, pojawia się sporadycznie w Sklepach Elektronowych i zawsze zwiastuje ciężkie chwile, już to z powodu zadziornego charakteru, jak i specyficznej aury osoby o znacznych gabarytach. Przez "znacznych" mam na myśli rozmiar uniemożliwiający zarówno dojrzenie własnych stóp jak i minięcie kogoś w drzwiach. Łudziłem się, że owa rubensowska matrona, widząc nawał klientów, znudzi się oczekiwaniem i pójdzie sobie. Los nie był jednak tym razem łaskawy.

Odczekała swoje aż sklep chwilowo opustoszał i zaatakowała.
- Chciałabym zwrócić ładowarkę. Tą do Nokii, prawie nie używaną.
- Mhm, a co się stało? Nie ładuje?
- No nie, ładuje, wszyściutko jest w porządku. Tylko ja sobie kupiłam nowy telefon, Samsunga, takiego o, proszę spojrzeć... No i ta ładowarka mi nie pasuje.
Przeszedłem w tryb ostrożny, zaczerpnąłem powietrza i na wydechu ruszyłem truchcikiem:
- Proszę pani, mogę bez problemu wymienić ładowarkę na nową, jeśli stara nie działa. Pani ładowarka jest sprawna, tak?
- Tak, to znaczy nie, nie wiem, trzeba sprawdzić...
Wziąłem ładowarkę, która oczywiście działała bez problemu.
- Przykro mi, ale działa.
- Ale ja chcę ją oddać.
- Oddać, bo ma pani nową?
- No tak, ja już tej nie potrzebuję!
- Tak się fatalnie składa, że nie mogę jej przyjąć, ale z radością wymienię na nową - odparłem zjadliwie, wiedząc że ta dyskusja szybko się nie skończy. Kobietę na chwilę zatkało, przekalkulowała w głowie sytuację i zażądała:
- Proszę numer do szefa!
- Nie - odparłem spokojnie, oczekując takiego argumentu.
- Jak to nie?! Chcę numer do pańskiego szefa!!
- Nie dam pani numeru. Nie, nie będzie mu pani głowy zawracać. A ładowarki nie przyjmę.
- Co? Czy pan wie z kim pan zadziera?! Ja mam znajomości! Ja mam kumpla, który jest szefem hipermarketu! Bo do niego zadzwonię! - ta groźba poważnie mnie zaskoczyła, ale pozostałem nieugięty.
- Ok, proszę dzwonić.
- Oj, bo zadzwonię!
- No dobra, niech pani dzwoni.
- No to się pan doigrał! Dzwonię! - zapadła pełna napięcia cisza, w której powinienem rzucić się do klientki z błaganiem nieee, proszę, już nie będę. Niestety, nie doczekawszy się takiej reakcji, zaczęła wybierać numer. Trwało to z dziesięć minut, ach te maleńkie klawisze nowych Samsungów! Wreszcie udało się uzyskać połączenie.
- Halo, ja mam u was takiego znajomego chłopaka, czy on dzisiaj jest w pracy? Co, no nie wiem jak się nazywa, taki ciemny wysoki, jest dzisiaj? Ojej, no nie wiem, chyba Sebastian, tak, Sebastian, bo muszę z nim porozmawiać. Co, nie ma go... Och, no to dziękuję.
Zniesmaczona niekompetencją obsługi hipermarketu spojrzała na mnie, mrucząc pod nosem coraz ciekawsze słowa, coś pomiędzy "jeszcze mnie pan popamięta", a "widział pan kiedyś wampira". Pozostałem okazem spokoju, co wymagało coraz większych nakładów woli. Wreszcie, po kilku chwilach, jej twarz rozjaśnił nowy, błyskotliwy pomysł.
- Przyjmie mi pan tą ładowarkę?!
- Nie, niestety, nie mogę...
- To zadzwonię na policję! - Na chwile zdębiałem, widząc już oczami wyobraźni oddziały SWAT oblegające Sklepy w celu odbicia pojmanej ładowarki. Niestety, znów moja gruboskórność wyszła na jaw.
- Dobra. Proszę dzwonić.
- Ha, zobaczy pan, zadzwonię!
- No ok, niech pani dzwoni.
- O, no to dzwonię - z satysfakcją w głosie stwierdziła klientka, i cyrk się zaczął na dobre.
- Halo, policja? Ja tu jestem w sklepie i taki pan mi nie chce przyjąć ładowarki! No ja kupiłam, chcę oddać, a on nie chce... No bo ja mam nowego Samsunga, i ta ładowarka... To ja może dam tego pana - i zanim się zorientowałem, wcisnęła mi telefon.
- Halo?
- Halo? Co to ma być?! Co to za wygłupy? O co tej kobiecie chodzi?
- Witam, ja jestem sprzedawcą w sklepie, i klientka chce zwrócić towar, który kupiła...
- No ale co policja ma do tego?!
- Mnie proszę nie pytać, ja tu walczę od pół godziny. Proszę jej powiedzieć, że nie może zwrócić towaru, który kupiła dwa miesiące temu, tylko dlatego, że już go nie potrzebuje. Ma pani autorytet (po drugiej stronie słuchawki też była kobieta), niech pani mnie uratuje... - usłyszałem tylko głuche westchnienie zmęczonego oficera dyżurnego i przekazałem telefon.
Klientka po chwili, z miną wielce zmęczoną i urażoną, zakończyła rozmowę. Jeszcze stała, zbierając się w sobie, i już, już nowy przebłysk geniuszu miał olśnić mnie swoim blaskiem, kiedy spokojnie powiedziałem:
- Niech już lepiej pani idzie. - Nic nie działa tak boleśnie, jak ośmieszenie się. Kobieta gwałtownie, jak na swoją tuszę, obróciła się, i już miała trzasnąć drzwiami, gdy zatrzymała się, podbiegła i zabrała pozostawioną na ladzie ładowarkę. Płomień jej spojrzenia powinien wypalić mi dziury w czole.

czwartek, 11 grudnia 2008

Drugą parą oczu

Zanim przeczytacie tego posta, przeczytajcie tego wcześniejszego.





ok.
To jest normalne, że Bomba przebiega przed samochodami. Kiedy to robi, ja za każdym razem wygłaszam tę samą kwestię: "Zobaczysz, tym razem ją coś potrąci." Za każdym razem mam też przeczucie, że kiedyś to wykraczę. I udało się.
Nie patrzyłam za długo, odwróciłam wzrok w momencie, kiedy samochód uderzył w psa. Wyraźnie(?!) widziałam trudny do zidentyfikowania kawałek zwierzęcia wylatujący w powietrze. Dlatego najpierw kręciłam się głupio w kółko. Po chwili przyszło mi do głowy, żeby zobaczyć, czy samochód nie zatrzymał się, żeby pojechać do weterynarza. Dopiero, kiedy ci mili ludzie wysiedli z samochodu odważyłam się poszukać wzrokiem Bomby, która przecież nie mogła tego przeżyć.

Na SZCZĘŚCIE Bomba nie wykazywała ran śmiertelnych, ale wciąż czekałam aż się ujawnią. Znalazłam niewielką rankę, raczej otarcie, bo chyba przeturlała się pod samochodem.

Cała prawda wyjdzie na jaw jutro, kiedy minie szok psa i właścicieli. Ja dzisiaj złamałam kawałek zęba (to ten od zgorzela), ale to przecież nie jest temat nawet na komentarz to posta.
Nie na tym blogu.

Samochód zabił Bombę

Prawie.

Poszliśmy na spacer w ten deszczowy wieczór jedenastego grudnia. Zatopieni w dyskusji pozwoliliśmy naszemu psu swobodnie kłusować wokół, jak ma w zwyczaju. Gdy pokonaliśmy kolejne skrzyżowanie, pies pozostał po drugiej stronie, skupiony na nowych zapachach dostępnych tylko dla psiego nosa. W głębi ulicy pojawił się rozpędzony samochód a pies wybrał właśnie ten moment żeby do nas dołączyć.

Samochód uderzył Bombę z prędkością jakiś 40 km/h. Zobaczyliśmy tylko strzępy futra, jakieś flaki w powietrzu i pies wpadł pod koła. Rozległ się pisk opon i kwik zarzynanego zwierzęcia, i wiele bym dał aby móc zobaczyć swoją pierwszą reakcję, kiedy zdołałem wreszcie złapać się za głowę i jęknąć z przerażenia. Ranna Bomba uciekła w głąb pobliskiego parku, a my zbyt przerażeni aby podjąć jakąś sensowną decyzję, pędziliśmy chaotycznie za nią.

Najpierw bała się podejść, pewnie chce umrzeć w samotności, jak słonie - pomyślałem. Oczami wyobraźni już widziałem siebie wbijającego scyzoryk w jej serce, aby skrócić męczarnie śmiertelnie rannego zwierzęcia. Po kilku próbach i odpędzeniu równie zszokowanych jak my kierowców pojazdu, zacząłem ostrożnie się do niej zbliżać, mając najgorsze przeczucia.

Pierwszym szokiem był fakt, ze pies jest w jednym kawałku. Oboje z Ulą widzieliśmy kawałki jej ciała wirujące w powietrzu, słyszeliśmy chrzęst kostek pod kołami samochodu. Pomyślałem - uf, chociaż tyle, jak będziemy jechać do weterynarza nie zabroczy krwią siedzenia. Złapałem ją delikatnie, jak dotyka się umierającego, i poczułem pod palcami drżące i przestraszone, ale całkiem żwawe ciałko. To mnie zastanowiło, zacząłem więc szukać obrażeń. Łapy się zginają w przepisowych miejscach, ogon w normie, pysk przerażony, ale cały. Hm, być może wynika to z faktu, ze w parku jest ciemnawo i nie mogę przeprowadzić wymiernej obdukcji. Wyprowadziłem więc psa do światła, gdzie okazało się, że nie dość że brakuje mu zewnętrznych obrażeń, to nawet żebra ma całe, a znikąd nie leje się krew. Na miękkich nogach udaliśmy się do domu, nie wierząc we własne, a szczególnie psie, szczęście.

Już w połowie drogi do domu pies zaczął przejawiać dobry humor, a po wejściu i wytarciu łap zatoczył kilka kołek jak gdyby nigdy nic. Patrzyliśmy na nią oniemiali. Gdyby Bomba miała tyle rozumu co szczęścia, napisałaby drugą część Boskiej Komedii ogonem.

czwartek, 4 grudnia 2008

Sklepy Elektronowe - strzały na wiwat

Jak powszechnie wiadomo, mamy nowy super piecyk gazowy w Sklepach, dzięki czemu z kriokomory atmosfera zmieniła się w klimat syberyjskiego lata. Piecyk jest metalowy a ciepło wieje od frontu i oba te czynniki prawie zabiły mi ostatnio klienta.

Wszedłem o poranku do Sklepów, włączyłem piecyk i światła i nie zdążyłem jeszcze uruchomić laptopa, kiedy wbiegł pierwszy klient. Starszawy pan po sześćdziesiątce zapragnął dowiedzieć się czegoś o nowej antenie, więc stajemy sobie przed telewizorem, ja prezentuję kanały, wokół panuje cisza, bo muzyki też jeszcze nie włączyłem. I tu nagle jak nie huknie, gość łapie się za serce spazmatycznie łapiąc oddech, a ja już widzę jak mam na podłodze zawałowca, pogotowie i kto wie czy nie policję na karku, no nie ma to jak dobry początek dnia. Mówiąc huknie mam na mysli naprawdę porządny wystrzał, jakby z całej siły przyłożyć młotkiem w kawał dobrze rezonującej blachy. Klient zaczął się niebezpiecznie chwiać, więc czm prędzej podprowadziłem go do lady, co by sie oparł, a w myślach zacząłem odmawiać zdrowaśki.

Pierwsze, co zdołał wykrztusić po nieznośnie długich chwilach niepewności było: "Co to, kurwa, za pułapki tu pan ma!?" co znaczyło, że chyba wraca do żywych. Uśmiechnąłem się słabo, a napięcie uszło ze mnie jak woda z butelki. Zacząłem, wiedząc, że jestem na przegranej pozycji: - Bo widzi pan, my tu mamy taki piecyk, on pod wpływem temperatury się rozpręża i... Klient zebrał się w sobie, wział głęboki oddech, jakby chciał powiedzieć co sądzi na temat gazowych piecyków, ale tylko sapnął znacząco i wyszedł.

Pomyślałem: I widzisz, nadgorliwy kliencie, po co przeszkadzasz w porannym obrządku? Po co lecisz zanim sklep się obudzi? Przecież wystarczyło abyś zjadł spokojnie kromkę chleba z dżemem albo przeczytał ogłoszenia drobne z porannej gazety. Trochę wyczucia, bracie, wyjdzie ci na zdrowie.

Z poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku rozpocząłem uruchamianie laptopa, wynoszenie reklam, włączanie muzyki...

Sklepy Elektronowe - towar jak krew

Są w Sklepach dni leniwe, słodkie i ciche, ciągnące się jak legumina. Są też takie jak dziś - kiedy praca wyciska ze mnie ile fabryka dała, a ilość zajęć przyprawia o ten charakterystyczny rodzaj niemocy, kiedy nie wiadomo za co się zabrać najpierw. Przyszedłem do domu i padłem w łaskawe objęcia najpierw żony, a potem Bordowej Sofy, czując, że jeśli ktoś mi nie zrobi herbaty to nigdy sam się na to nie zdobędę.

Mieliśmy dziś w sumie cztery dostawy towaru, plus poważną ilość klientów. Mieliśmy oznacza, że był też ojciec mój, Patriarcha Sklepów, Mustafa Elektronów, własnymi rękami w dzień powszedni przerzucający zwoje kabli i mrowiska wtyczek. Rzecz wyjątkowa, bo zdarza mu się to tylko w dni świąteczne, i to nie więcej niż cztery godziny pod rząd. Powodem były właśnie owe dostawy, masy towaru które nagle wpłynęły do sklepu wodospadem, a my staliśmy oniemiali i wzruszeni, bo świeży towar to jak krew dla sklepu, jak woda dla spragnionych nowości półek.

Czasami Sklepy Elektronowe przypominają Schulzowski pierwowzór bardziej, niż początkowo sądziłem. Towar staje się wyłącznie pretekstem, dekoracją dla spektaklu odgrywanego na równi przez klientów jak i sprzedawców. Klient przychodzi kupić, ale w sposób szczególny, jakby podskórnie oczekując wydarzenia, podejmuje grę, i jeśli tylko zrobi krok, jeśli się odważy wyjść odrobinę poza ramy celu, pojawią się zapachy cynamonu i imbiru, skrzypiące deski wypolerowane tysiącem butów i najważniejsze - wyjątkowość. To ona tworzy tajemnicę, kusi i kołacze się w środku, wstydliwie chowana przed światłem dziennym. Wyjątkowość zdeptana przez szeroko pojęte normy, unifikację i sieci handlowe.

Wtedy, kiedy gra zostaje podjęta, klient staje się Wielkim Kupującym, ma władzę i zarazem pozostaje we władzy sprzedawcy. Tymczasem sklep, przypominający sklepy kolonialne, kusi sam sobą, błyszczy i woła, zachęca do dotknięcia, sprawdzenia, a gdy już to następuje klient, nieświadomy pułapki, nie może się uwolnić spod uroku, jakby przedmiot którego skosztował zdradził go i zmusił, przypieczętował niewypowiedziane "tak", sześć czterdzieści sztuka.

Towar to esencja życiowa Sklepów. Gdy przybywa, przypomina dalekie transporty korzeni ze wschodu i stali z północy, wiezione miesiącami przez karawany i drakkary. Jak kupcy bławatni oceniamy jakość i ilość, a z każdą chwilą pęcznieje w nas duma, że i tym razem się udało, tak jakbyśmy sami, na własnych nogach przebyli siedem mórz by zdobyć gram szafranu, lamparcią skórę i garść dziwnie wyglądających kamyków, nikomu do niczego nie potrzebnych, ale bez wątpliwości bezcennych.

Najczęściej, gdy gra dobiegnie końca, a może trwać tylko chwilę, klient wychodzi z zakupionym towarem bez jakiegokolwiek poczucia zmiany czy wyjątkowości. Niemniej jednak potem wraca, a to już go demaskuje zupełnie, bo rzadko wraca aby coś kupić, raczej pogadać, a co bardziej nieśmiali - popatrzeć. Potem wymyka się chyłkiem, zawstydzony i zdziwiony, że w ogóle tam wszedł bez potrzeby, i jeśli nie zbeszta się zbyt mocno, pojawi się znów, kiedyś, zwiedziony przez własne nogi a może przypadek.

środa, 3 grudnia 2008

Raporty z nowych gier - LotR: Conquest

Jako niezłomny fan gier spod znaku Śródziemia donoszę, co następuje:

dnia 30.11.2008 tj w niedzielę postanowiłem z moją małżonką po raz kolejny obronić świat przed złem napływającym z Mordoru. W tym celu wybraliśmy sobie ze czterech trudnych przeciwników, stanęliśmy po stronie (odpowiednio) Gondoru i Rohanu, i spuściliśmy manto nieszczęsnym orkom, tudzież innym wrogim stworom. Niestety, mapa, na której odbywała się bitwa, była przez nas użyta już ze dwadzieścia razy, i żaden zakątek nie pozostał nieznanym. Stąd nagła chęć zmiany, która pchnęła nas do przeszukania zasobów sieciowych celem ściągnięcia (legalnego) nowych map, a tym samym nowych wyzwań.

Jak się okazało, map nie ma ani trochę, za to znaleźliśmy to:



Pod rosnącym wrażeniem pokonywaliśmy kolejne linki i opisy, aby wreszcie ze świstem wypuścić powietrze i stwierdzić: to jest to! To jest gra, dla której warto kupować xboxa (albo ps'a, tylko że droższy). Lord of the Rings: Conquest.

W skrócie: klasyczny RPG z widoku third person, czyli zza pleców bohatera. Osadzony ściśle w czasie Wojny o Pierścień, pozwala opowiedzieć się po stronie zarówno dobra jak i zła. Na kolana rzuca bogactwo "profesji" - od klasycznych (łucznik, żołnierz, zwiadowca) po takie smaczki jak Gandalf, Legolas, Saruman czy Balrog. Do tego boska grafika, muzyka i nawigacja.

Gra wychodzi oczywiście na PCta, ale prawdopodobnie będzie miała jakieś koszmarnie wyśrubowane wymagania. Stąd wszyscy maniacy Władcy, a wiem, że jest ich wielu, będą mieli spory dylemat w styczniu - nowy komputer czy xbox? Ja proponuję trzecie rozwiązanie, czyli minikonwenty w Górach Zielonych. Wiadomo, druzyną Śródziemia broni się najlepiej.