czwartek, 26 marca 2009

Wycieczki parkowe na cztery nogi i tyleż łap

Wiewiórka zagląda mieszczuchom w okna. Jest ich tu mnóstwo, znacznie więcej niż we Wrocławiu. Wiewiórek. Nie okien. Widać lubią parki porastające stare, żydowskie cmentarze. Też wiewiórki. Nieważne.




Bomba natomiast lubi wiórki.



Panorama z poddasza

Tak wyglądają Góry Zielone z naszego okna na poddaszu. Obiecywaliśmy kiedyś pochwalić się widokiem, więc oto jest. Po prostu musieliśmy trochę poczekać, aż niebo dopisze.

Na pierwszym planie żółty i różowy budynek panów w czerwonych kurtkach, co zarówno naprawiają drogi jak i sprzątają trawniki.

Dalej wieże, od lewej: Konkatedry, Ratusza i Kościoła Św. Ducha (chyba). Dzwonią nam razem i każdy z osobna od 6.00 rano.

Wyżej: Missouri Sky. Wyżej od konkatedry. I nawet ratusza.

Wytarte dżinsy i stary, wierny sweter...

...czyli prasowanie Eddiego Vadera.

Ostatnio coraz częściej nie mam siły, aby odsłuchać album do końca. Dotyczy to wyłącznie muzyki nowo powstałej, tworzonej przez zespoły założone w ciągu ostatnich paru lat. Nie wiem, czy to ogólna tendencja, czy to mi się gusta zepsuły, ale mam wrażenie, jakby brakowało ognia młodym twórcom. Tokio Hotel, Metro Station i inne podobne badziewie błyska jednym utworem, a reszta albumu z trudem dźwiga miano muzyki.

Jako dobrze wyszkolony i udomowiony mąż, przejmuję część obowiązków mojej drogiej żony, co by ulżyć jej w codziennym trudzie egzystencji. Do moich zadań należy prasowanie, które swoim zwyczajem odkładam do niemożliwości, i dokonuję zbiorowego aktu dopiero wtedy, gdy góra ubrań wychodzi z łazienki lub nie mamy co na siebie włożyć. Nie, żebym nie lubił prasować, ale jakoś tak ciężko się zebrać do czynności przynoszącej korzyści. Ot, naturalny ludzki odruch, karzący chętniej siadać na kilka godzin do bezproduktywnego surfowania po sieci, niż zajmującego połowę tego czasu - sprzątania.

Prasując mam niezawodnie możliwość kontemplowania ściegów przy dźwiękach muzyki. Góra prania to jak nic jeden pełny album, a jak wykażę się nadnaturalnym lenistwem - nawet dwa! Mam zajęcie dla rąk, a że prowadzenie żelazka nie wymaga nadmiernej uwagi - jej resztę mogę poświęcić słuchaniu.

Jest to komfort niebywały, bo trzeba mieć naprawdę szczęśliwe życie, żeby pozwalać sobie na słuchanie muzyki bez jakichkolwiek czynności pobocznych. Zazwyczaj puszcza się ją do czegoś, jak teraz, do pisania; do gotowania, sprzątania, żeby nie siedzieć w głuchych czterech ścianach. Niestety, jest to takie słuchanie na pół gwizdka, jednym uchem, pełen chillout, gatunkowo stworzony na takie okazje.

Pearl Jam, odkurzony z zapomnienia, wybitnie nie nadaje się na tło, chyba że ktoś lubi mieszać plan pierwszy z drugim a tło z tematem głównym. Muzyka tak soczysta, że młode chłopaki z Planet Viva mogłyby z każdego kawałka wykroić po kilka utworów, jak pierogów z ciasta. Ciasto się rozwałkuje do cieniutkiej warstwy, aby starczyło na zapakowanie nadzienia, to się nawet batalion wojska obskoczy. Cóż, ze żołnierze skarżą się na jakość pożywienia, a jak się niedawno okazało, mięso sprzedawane dla wojska jest w 1/3 żywe. To znaczy wychodzi z opakowań.

Prasowanie z Pearl jam idzie nieprawdopodobnie żwawo. Lisa Gerard pozwala kontemplować zagięcia i smukłą linię mankietów, za to Eddie Vader nie pierniczy się, i na najwyższej temperaturze jedzie przez najdelikatniejsze pieluchy. Hm, może jeszcze nie pieluchy, ale przynajmniej dżinsy i dobre wspomnienia, kiedy glany zdobiły a nie były tylko użyteczne.

Dobrze jest odświeżyć klasykę z dawna odłożoną na półkę. Nie zdawałem sobie sprawy, ile smaczków kryje się w tych zakamarkach albumu, których nigdy nie miałem cierpliwości lub okazji przesłuchać ("VS" - 1993 r). Muzyka zmienia się w czasie, a ten sam album słuchany w południe i o północy smakuje inaczej.



No przecież ten kawałek wymiata. Czyż nie?

wtorek, 17 marca 2009

Kopanie piłki to też sztuka

O ile futbol amerykański kojarzył mi się wyłącznie z facetami cierpiącymi na nadmiar testosteronu kosztem intelektu, o tyle filmik poniższy pokazuje, że w zasadzie nie ma w tym nic złego. Nawet więcej - wygląda na to, że można z tym żyć i cieszyć się nie małą popularnością i podziwem.

Przynajmniej z mojej strony - wąska specjalizacja zawsze robi na mnie wrażenie.

piątek, 13 marca 2009

Zakręt kinematograficzny

Tak tak, piątkowy wieczór nadaje się do pisania jak żaden inny. Byle tylko uniknąć, dyskretnie i subtelnie, życzliwych zaproszeń, byle nie wpaść w potrzask kolacji rodzinnej, z-dawna-niewidzianych znajomych, wypraw po niezbędną szafeczkę do marketu... Jeśli nie dojdzie do jakiejkolwiek kolizji, post jest murowany. Swoją drogą, łatwo możesz ocenić jak często wchodzimy bezkolizyjnie w zakręt z napisem "tędy do weekendu".

Kinematografia odkryła przed nami całkiem nowe wdzięki. Generalnie znamy ją z dwóch postaci - home i outdoor, różniących się zasadniczo wielkością obrazu. Pozostałe elementy, jak popcorn, ilość ludzi czy nagłośnienie dość łatwo zaimprowizować w domu. Problem był z obrazem, zwłaszcza od czasu, kiedy oboje przesiedliśmy się na laptopy. Oglądanie wizjonerskich krajobrazów czy oszałamiających efektów specjalnych w wielkości 15,1 cala miało w sobie urok jedzenia kotleta przez słomkę. Dlatego z otwartymi ramionami powitaliśmy hierofanię kinematografii - rzutnik. Podłącz do klaptoka, wciśnij przycisk i poczekaj chwilę, a będziesz mieć ekran 3 na 4 metry.

Dzięki temu cudowi techniki, wieszczącemu zmierzch kina z drewna i kamienia, widzieliśmy dwa filmy: Der Rote Baron i Slumdog - Milioner z ulicy. Aby zachować równowagę, wybrałem się do kina na Watchmen Strażnicy.

Slumdoga nie chciałem oglądać po usłyszeniu trzydziestej recenzji w Chilii Zet, wychwalającej jego treść, reżysera i przesłanie. Jeszcze mniej nabrałem na niego ochoty po całej gali Oskarów, których zgarnął bodaj osiem. Są jednak takie filmy, które ogląd się, bo trzeba, bo wszyscy widzieli, bo się mówi o nich itp. Taki był dla mnie Harry Potter, taki był Slumdog.

Niewątpliwie robi wrażenie. Sam kontakt z tak różną od naszej mentalnością zaskakuje, co jest bazowym atutem filmu. Na nim opierają się: odpowiednia muzyka, bez której dla mnie kino współczesne nie istnieje (oczywiście brak muzyki, jako forma wyrazu, jest przepiękny, ale ciężko się nim posługiwać nie dokonując plagiatu Wielkiej ciszy); oraz świetne prowadzenie kamery. Kadry są mistrzowskie a reżyser odwalił kawał dobrej roboty. Cóż z tego, gdy fabuła jest mocno ograna, historia biednego chłopaka, który wygrzebuje się z nizin społecznych dzięki miłości i zrządzeniu losu, tudzież wiedzy obiegowej na temat świata. Gdy pominie się ten drobny element można się całkiem nieźle bawić, a film z czystym sumieniem zakwalifikować do całkiem udanych. W kontekście dwóch, wymienionych wcześniej, osiąga mocne drugie miejsce. To przez Oskary, złoto w kieszeniach ciągnie trochę w dół.

Trzecie miejsce, z niekłamanym zawodem, przyznać muszę Watchmen Strażnikom. Choć przepadam za ekranizacjami komiksów i często przyjmuję je bezkrytycznie, do tej mam spory żal. Żal za rozbudzone nadzieje. Trailer wgniata w ziemię, dzieciństwo spędzone na Strażnikach staje przed oczami - a tu dostaję prawie trzy godzinny letni film toczący się od efektu specjalnego do efektu, bo w międzyczasie nic nie podtrzymuje akcji. Nie jest tragicznie, uspokoję tych, co jeszcze nie widzieli, ale reżyser z powodzeniem mógł się uwinąć w czasie o połowę krótszym. Kto nie czytał komiksu, będzie się bawił skromnie, bo sporo scen przeniesionych jest żywcem z kadrów rysunkowych, a sama treść nie jest na tyle porywająca, żeby miała nieprzygotowanego widza wbić w fotel. Do 300, poprzedniego filmu tego reżysera, Strażnicy się nie umywają.



Pozycja lidera w skromnym rankingu przypada kinu europejskiemu. Czerwony Baron, o którego produkcji czy obecności na dużym ekranie wcześniej w ogóle nie słyszałem, jest filmem znakomitym, choć niezbyt, dla odmiany, wyjątkowym. Opowiada historię asa lotnictwa pierwszej wony światowej - barona Manfreda von Richthofena. Treść niby prosta, ale po pierwsze - świeża, zrobiona z tym rozkosznym poblaskiem odróżniającym kino europejskie od Hollywood (czy też Bollywood); po drugie - jak oni latają! Te bitwy lotnicze, te samoloty z dykty, karabiny przeładowywane ręcznie i komiczne gogle pilotów - stawiam to nad światy kreowane przez Mr. Manhattana w Strażnikach.

Od nadmiaru drogich efektów i zapierających dech w piersiach historii wybieram tym razem kino bardziej ludzkie. O ile historia i wojnie może być ludzka.

czwartek, 12 marca 2009

Muzyka z bliska i w przelocie, ale udana

Znakomitą stronę podesłał Bhaat Saab. Darmowe pobieranie muzyki i słuchanie z sieci. Według mnie - całkiem przyzwoitej muzyki. Otwórz uszy!

Ostatnio nie mamy czasu na odkrywanie nowości muzycznych i dzielenie się nimi. Dlatego stronka tym bardziej trafia w nasze gusta. Śmiało można ją włączyć i słuchać czegoś nowego i z dużym prawdopodobieństwem - miłego uchu.

Liderką jest póki co, słusznie zareklamowana przez Bhaat Saaba, Maya Filipič. Na resztę przyjdzie pora z wieczora. Dobrego słuchora!

niedziela, 8 marca 2009

Dzień kobiet, ze szczyptą prowokacji

W zeszłym roku nie podjęłam tego tematu. W tym roku poziom hormonów w organiźmie nie pozwala mi siedzieć cicho.


Chyba nie lubię dnia kobiet. Feministki wychodzą na ulicę, z drugiej strony wychodzi Młodzież Wszechpolska skandując takie głupoty, że strach słuchać. Zgadzam się z hasłami manify, ale forma moim zdaniem jest zupełnie chybiona. Krzyk, szokująca forma - nie tak moim zdaniem kobiety powinny domagać się swoich praw. Oczywiście, manifestacja dodaje siły głoszonym poglądom, ale chyba coś jednocześnie odbiera. Czemu hasła antyfeministyczne głoszone są w salach, salonach, kościołach, a feministyczne spycha się na ulicę?

Kobieta zdaniem niektórych nadaje się tylko do rodzenia dzieci. Tak, owszem, PRAWDA. Mężczyźni nie nadają się do tego. Cud narodzin zdarza się wyłącznie w ciele kobiety. Uważam też, że nie powinniśmy tego cudu czcić, tylko go szanować. Ta wcale nie subtelna różnica, umyka czasem obu stronom sporu.

To nie znaczy, że kobiety powinny wyłącznie rodzić i nic więcej. Moim zdaniem społeczna hierarchia obu płci powinna być jednakowa, a nie role kobiet i mężczyzn. Ponoć już na dzisiejszym etapie rozwoju technologicznego obecność samców nie jest konieczna do przetrwania gatunku. Ta świadomość wystarczy za wszystkie kwiatki.

Mechwarrior

Albo przyzwyczajam się do nowego stanu, albo senność troszeczkę mija. Co prawda nadal nie mam nic przeciwko leżakowaniu - godzince snu w ciągu dnia, ale energii mam już znacznie więcej. Zostaje jej nawet na pisanie.

Franciszek tłumaczy sobie moje zachcianki i zmiany nastroju obecnością mechwarriora.

Dla tych, którzy nie wiedzą mechwarrior, a dokładniej mech (ang. mechanical robot) – to humanoidalny robot bojowy, sterowany przez umieszczonego w jego wnętrzu pilota.

Łatwo więc sobie wyobrazić małego ludzika w moim brzuchu trzymającego w ręku konsolę sterowniczą i mówiącego do siebie: a teraz chcę banana... Więc zjadam banana, bo w końcu nie ja tu decyduję.
Oprócz paru niedogodności, czegoś na rodzaj permanentnej choroby lokomocyjnej, czuję się całkiem nieźle. Czekam na kwiecień, czekam na wiosnę.

środa, 4 marca 2009

Tri Martolod

Zaczęło się od szant we Wrocławiu.

Koncert finałowy trwa grubo ponad cztery godziny. Wiadomo, że apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc na najlepsze zespoły najwięcej trzeba poczekać. Na przykład twój ulubiony występuje jako przedostatni. Rzec można - norma. Jakie było więc moje zdziwienie gdy w połowie wieczoru wyszli panowie, zaśpiewali i szczęka mi opadła.

Zawsze uważałem, że najlepsze i najbardziej koszerne szanty są w oryginale, po angielsku (względnie walijsku/galijsku/szkocku jak ktoś umie) lub francusku. Jakoś tak wyszło, że na przestrzeni dziejów te dwa narody (Walijczycy/Galowie/a tym bardziej Szkoci wybaczają mi to uproszczenie) miały do czynienia z morzem najwięcej i ich dorobek muzyczny związany z żeglowaniem przyćmiewa nasz rodzimy. Tym bardziej koszerne wydają mi się szanty wykonane w oryginale i to a capella. Panowie wyszli więc, i zaśpiewali tak: słuchaj

Nie znałem ich wcześniej, co poczuwam za osobistą porażkę. Zagrali doskonale, a przede wszystkim zagrali coś co wydało mi się dziwnie znajome. Niewiele było trzeba aby przypomnieć sobie niezliczone imprezy pod znakiem Manau - słuchaj

Przepadam za takimi różnorodnymi wykonaniami, więc do smaku jeszcze to (słuchaj) - również w wykonaniu Manau, ale pochodzące z nieznanego mi nadal albumu, określanego przez Komstę jako, po prostu, Folk. Trzeszczenie zamierzone.

Tri Martolod to bretońska szanta o trzech żeglarzach, którzy wypłynęli do Nowego Świata zostawiając na starym lądzie swoje świeżo poślubione żony. Nie ma już takiej epiki jak dawniej, co za czasy...

Trzy różne wykonania, a na tym nie koniec. Motyw wykorzystywano gdzie się dało, od pokazów średniowiecznych walk po gry komputerowe (patrz Wiedźmin). Są nawet takie wesołe próby podejścia do tematu:



Mnie jednak najbardziej przekonują rzeczy proste. Panowie z Ryczących Dwudziestek zachwycili mnie, zdumieli i udowodnili, że jeśli chodzi o żeglarskie instrumenty - nie ma lepszego niż dobry głos.

Pliki do kolekcji i indywidualnego odsłuchu tu - klik

poniedziałek, 2 marca 2009

Ameryka czyli przewaga broni dystansowej nad krótką

Wbrew temu co twierdzą sceptycy, politycy i PZPN - nasz kraj coraz bardziej przypomina szeroko rozumiany Zachód. Zmiany są często zaskakujące, niespodziewane i budzące niechęć, ale tak to jest ze zmianami. Widać to nawet w Sklepach Elektronowych. W Stanach, co prawda, napadów dokonuje się z rewolwerem, a nie sztachetą w ręku, nie mniej jednak jest to pewien postęp kulturowy. Jak to dowcipnie podsumował Mleczko na jednym ze swoich rysunków - normalniejemy.

Tuż przed zamknięciem Sklepów pojawił się pewien mocno zalany osobnik. Handel z klientami w stanie wskazującym to kroczenie po bardzo cienkiej linii - są skłonni kupić kabel wart 3 zł za 30, jednak ryzyko, że współpraca obróci się w niechcianym kierunku jest wyjątkowo wysokie.

Tak też było w tym wypadku. Klient zażądał kabla, który z tysiąc procentowym narzutem mu zamierzałem sprzedać. Być może nie przypadł mu on do gustu, albo pod wpływem impulsu zapragnął dokonać niesłychanego napadu rabunkowego, przenoszącego jego imię do historii kryminalistyki. Tak czy inaczej, z nagła w jego ręce pojawiła się sztacheta, zręcznie zapakowana w reklamówkę Biedronki. Sztacheta powędrowała w kierunku mojej głowy, na szczęście niezbyt celnie - czy to ze względu na stan operatora czy dzięki mojemu pajęczemu zmysłowi. Impet poszedł w bark, a odbicie w bok głowy.

Zdziwiło mnie to niepomiernie, więc, salwując się niewybrednymi słowy, chwyciłem co miałem pod ręką, kabel antenowy 1,5 zł za metr. Kabla było ze trzy metry, co wystarczyło aż nadto aby zostawić jadowicie czerwoną pręgę na twarzy jegomościa. To z kolei zaskoczyło jego, widocznie nie spodziewał się oporu, bądź też nie tak przykrych słów u człowieka tak dobrze wychowanego. Krótkim rzutem oka ocenił różnicę sił - kabel kontra sztacheta - z ewidentną przewagą w stronę tego pierwszego. Skłoniło go to do kiepsko skoordynowanego odwrotu.

Gdy upewniłem się, że niedoszły klient opuścił Sklepy Elektronowe na dobre, zrobiłem raport dzienny, sprawdziłem jak tam moja licytacja na allegro i poszedłem do domu. Fala stresu ścięła mnie dopiero podczas robienia herbatki z dzikiej róży. Mój pajęczy zmysł oszalał.

W Stanach napady są częścią narodowego folkloru. U nas zdobywa on dopiero popularność, przynajmniej osobiście mogę to teraz potwierdzić. Jest to proces zaskakujący dla sprzedawcy, ale nadzieja w tym, że czasem może zaskoczyć także niedoszłego klienta.