sobota, 30 października 2010

Zaklinacz saren

Szliśmy po piaszczystej drodze stale spierając się o to, kto był bardziej wredny tego poranka i dlaczego. Basia jechała w wózku zaskakująco spokojnie, nawet imponujące dziury, których nie sposób było uniknąć bo pokrywały większą część drogi, i które wprawiały wózek w morskie kołysanie, zdawały się jej nie przeszkadzać. W niskim słońcu liście dzikich grusz, rosnących na pozostałościach dawnych ogródków działkowych, mieniły się złotem. Pilnująca stada Bomba niespodziewanie skoczyła w wysoką trawę, z której, ku naszemu ogromnemu zdziwieniu, wyskoczyła sarna, prawdziwa, już w zimowym umaszczeniu.

Zamarliśmy. Mieszkamy co prawda na opłotkach miasta, ale mimo wszystko sarny w takim miejscu się nie spodziewaliśmy. Bomba, której tropiący przodkowie musieli wyginąć setki pokoleń wcześniej, zaczęła miotać się po krzakach kryjących wcześniej zwierzę, podczas gdy sarna cwałowała już przez trawy, zwinna, prędka, esencja tego co nieoswojone. Z drugiej strony umknęła kolejna, a oszalały od nadmiaru bodźców pies nie wiedział w którą stronę biec, i popiskując z nerwów szarpał się w zaroślach, zagubiony wśród śladów i niespodziewanego szczęścia. My zaś dopiero wtedy zobaczyliśmy - mężczyznę siedzącego w wysokiej trawie, nieopodal miejsca z którego sarny uciekły.

Pośród spontanicznego ruchu, zamieszania tworzonego przez psa i naszych okrzyków mężczyzna wyglądał jak statyczna część krajobrazu. Mijaliśmy go powoli, ukradkiem rzucając ciekawskie spojrzenia, aż liście starej jabłoni nie przysłoniły nam widoku. Spoglądaliśmy potem za siebie z uczuciem zażenowania, jakbyśmy byli intruzami, którzy nieświadomie zdeptali misterne piękno, zniszczyli niecodzienną formę i nawet nie potrafili sobie wyobrazić, czemu służyła i jak do niej doszło.

A nie wygląda...

Kiedy wreszcie przesłuchałem ćwierć tony zaległej muzyki, która w niepojęty sposób przecieka mi na dysk i nie wiadomo jak go wypełnia, na sam koniec został mi album The Tallest Man On Earth, który nie wzbudził mojego zainteresowania do tej pory i ostał się nie rozpakowany, zapomniany na końcu kolejki. Litościwie dodałem go do playlisty i tak trwa od kilku dni, a my zastanawiamy się, skąd tacy ludzie się biorą i jakiego trafu trzeba, aby wreszcie, ku własnej rozkoszy ich odkryć.



Patrząc na niego w życiu bym nie powiedział, że wreszcie mam przed sobą godnego następcę Dylana. Może trochę bardziej sentymentalnego, może nie beczy kozim głosem na granicy falsetu, ale też ma w nosie wszelkie konwenanse, spójrzcie na ten wąs zadziorny z zeszłej epoki...



Smaku dodaje fakt, że chłopak jest, ni mniej ni więcej, tylko ze Szwecji, żaden tam Brytan czy Jankes, i jeśli ktoś by pamiętał, to w zeszłym sezonie o tej porze roku męczyliśmy Kings of Convenience, też ze Szwecji, a to znaczy ze zima już blisko i będzie sypać, ach jak będzie...

piątek, 29 października 2010

Internet pełen głupców


Czy wszystko co piszemy musi być wyważone i tolerancyjne? Mam nadzieję, że nie bo zamierzam dać upust mojemu oburzeniu.

Weszłam przed chwilą na pewnego bloga i powiem szczerze, że jeszcze nie otrząsnęłam się z uczucia zadziwienia. Blog poświęcony był "mojej pasji, jaką są lalki Barbie i innych lalek". A tam: najnowsze modele, najświeższe zdobycze, wykroje ubranek robione przez znanych projektantów za naprawdę wielkie pieniądze.

CHOLERA JASNA! LUDZIE NAPRAWDĘ TO ROBIĄ!
Kolekcjonują lalki, tracą czas, pieniądze i życie na coś takiego. A w Polsce wielki spór o in vitro.Mówi się o godności i świętości zarodka. To tym jest to z taką pasją bronione życie?! Kolekcjonowaniem infantylnych laleczek?

Ale tak naprawdę, to zniszczył mnie komentarz pod jednym z postów: "cześć, świetne masz hobby! przejrzałam większość postów, i wiesz co? zazdroszczę Ci! :> "

A ja nie zazdroszczę. I nie uważam, że najważniejsze to mieć pasję i że każda wzbogaca. To jest bzdet, strata czasu i hobby dziewczynek, które przechodząc w wiek dojrzały nigdy nie stały się kobietami. Ot, jak Barbie.

czwartek, 28 października 2010

Festiwal Dyni - Risotto z dynią i kalarepą



Z okazji Festiwalu Dyni odbywającego się na blogu u Bei postanowiłam spróbować swoich sił w dyniowych przepisach. Skorzystałam z dwóch znakomitych przepisów z Kwestii Smaku na ciasto dyniowe (pieczone przez Franciszka) oraz na racuchy. Przepis, który tutaj podaję jest moją wersją na temat risotta i dyni.

Risotto z dynią i kalarepą



Szukałam czegoś co może zjeść z nami także Basia. Przypuszczam, że przepis nadaje się dla dzieci od 8 miesiąca.

szklanka ryżu (im lepszy ryż, tym smaczniej)
ok. 3 szklanek gorącego wywaru warzywnego
2-3 marchewki
dynia (po pokrojeniu w kostkę potrzeba ok. miseczki)
kalarepa
pomidor
łodygi selera
ząbek czosnku
starty ser żółty
bazylia (najlepiej świeża)
4 łyżki oliwy lub oleju
sól


Warzywa kroimy w kostkę. Podsmażamy je na oliwie z czosnkiem. Następnie dodajemy ryż, aby ziarenka wchłonęły część tłuszczu. Wlewamy część wywaru warzywnego, solimy mieszamy i gotujemy na wolnych ogniu. Kiedy jest potrzeba dolewamy wywar, ale uważamy, aby nie rozgotować ryżu. Na koniec posypujemy wszystko żółtym serem, bazylią i chwilę czekamy, aby risotto nabrało smaku.
W tej potrawie doskonale uzupełniają się ostrzejszy smak kalarepy z łagodnym smakiem dyni.


Czy dziecko ma dno?

Otóż nie. Dziecko i pies dna nie mają, co odkryłem za pomocą eksperymentu.

Obserwowałem z uwagą, jak Basia pustoszy pełną paczkę chrupek kukurydzianych. Paczka wielkością sięgała do jej nosa, apetyt okazał się jednak znacznie większy. Najpierw na spokojnie wyciągała po jednym i je zjadała. Szybko zdała sobie jednak sprawę, że w ten sposób nie przerobi całości, więc zaczęła odgryzać tylko kawałek, a resztę dawać mi lub zostawiać na ziemi. Chrupków nadal była masa. Wymagało to stanowczości. Jednym zdecydowanym ruchem dziecko obróciło paczkę, chrupki wysypały się z suchym szumem, przykryły całą podłogę wokół, pies zdębiał, bo takiej obfitości nigdy nie widział, a Basia z impetem rzuciła się w ich środek. Rękami i nogami naśladują pływackie ruchy wzniecała kukurydziane fale, co chwilę porywając po jednym, nagryzają niewielki kawałek i odrzucając, co skwapliwie wykorzystywał pies, eliminujący bezlitośnie każdy niekompletny element. Nie minęło wiele czasu jak jezioro chrupek skurczyło się do rozmiarów niewielkiej kałuży, przy czym ani Basia, ani Bomba nie wydawały się nasycone, do tego stopnia, że dziecko zaczęło wtórny obieg tych już nadgryzionych, które umknęły psiej uwadze.

Pośród wielu cech, które do tej pory zdążyliśmy zaobserwować u Basi, łakomstwo budzi w nas najwięcej zdziwienia.

poniedziałek, 25 października 2010

Czas łagodności

Żeby szybko zatrzeć pewien niesmak, który mógł pojawić się po opublikowaniu poprzedniego posta (wierzcie nam, my też się wstydzimy za takiego psa!), szybko generuję nowy, który odwróci uwagę od...

A żeby, za pomocą kontrastu, podkreślić co trzeba - odwracacz uwagi jest łagodny i subtelny, dość już tego chamstwa w sieci. I raczej do słuchania, stąd rozmiar.

Zresztą, i tak niedługo skończy się rumakowanie, kiedy wreszcie PiS zacznie internet kontrolować. Żadnej psiej dupy się już opublikować nie da, chyba że przypominałaby Tuska.

niedziela, 24 października 2010

Problem z pieskiem

W czasie naszej nieobecności Bomba zjada z nudów różne rzeczy. Z reguły są to kapcie, ale w zeszłą środę zeżarła trzy gazetki od Jehowych, które podrzucili nam pod drzwi. Na początku nie działo się nic dziwnego, ale teraz zaczynamy się niepokoić...

piątek, 22 października 2010

Ukryte miliony

Wydarzenia podobne do męczeńskiej śmierci radnego PiS z Łodzi przyciągają uwagę, ale w sumie dużo ciekawsze są te podskórne ruchy, których nie widać na powierzchni a które powoli ale bezwzględnie wywierają presję na codzienność. Na przykład Facebook, który w ciągu miesiąca potrafi zyskać 60 mln użytkowników, osiągając pułap 600 mln (dane wrześniowe). Co można zrobić z 600 milionami indywidualnych userów? Rozesłać do każdego reklamę, cent za sztukę? Założyć własne państwo - 600 milionów wyborców? Zacząć kreować nowe trendy we wzornictwie kanapowym?
W konfrontacji z tymi okrągłymi zerami nasze własne wydarzenia przypominają piaskownicę. Męczeńska śmierć idzie na marne, i tylko kurczący się elektorat PiSu będzie ją wałkować na swoim profilu, wiadomo w jakim serwisie.

środa, 20 października 2010

Choroby, dolegliwości, lekarstwa

Mam taką ulubioną lekarkę. Cenię jej ascetyczny sposób postępowania z klientem, ograniczający się do zajrzenia w gardło przy wsparciu wyłącznie latarki, profesjonalizm z jakim, niezależnie od okoliczności, zapisuje rutinoscorbin, aspirynę i dużo napojów, a przede wszystkim wewnętrzny dogmat, który karze jej traktować wszystkich pacjentów jako symulantów, starających się wyłgać od pracy. Dlatego idąc pierwszy raz w życiu po L4 wiedziałem, że trafiam pod właściwy adres.

Kiedy moja choroba stała się legalna w oczach pracodawcy, natknąłem się na niespodziewany mur niezrozumienia ze strony współpracowników. W ich opinii trzeba być skończonym wariatem, aby brać chorobowe, które przecież obniża prowizję, wpływa negatywnie na opinię w firmie, bo kto w ogóle waży się chorować, już lepiej wziąć urlop, ale tak na dwie godziny, żeby jednak trochę normy wyrobić. Z racji tego, że nigdy w życiu nie byłem na prawdziwym chorobowym, z rozkoszą schowałem wszystkie te uwagi do pudełka i wróciłem do domu, w międzyczasie biorąc udział w paradzie bakterii i wirusów, jaka ma miejsce w październiku w środkach komunikacji miejskiej.

W kwestii lekarstw postąpiłem zgodnie z zaleceniami oszczędnej lekarki, o której można powiedzieć wszystko, z wyjątkiem tego, że sponsorują ją koncerny farmaceutycznie. Odkryłem przy okazji kilka domowych recept na dolegliwości: na kichnie znakomite jest przytrzaśnięcie palca, najlepiej szufladą, bo można to zrobić samemu. Kichanie przechodzi z gruntu, na długi czas. Ból głowy i obniżenie humoru poprawia kopnięcie małżonki w pupę, oczywiście z wyczuciem. W ramach odwetu małżonka rozładuje również swoje stresy (pięścią lub stopą) i wszyscy zyskają. Poza tym zawsze pozostaje piesek, którego można zrugać, co zawsze poprawia nastrój. Podejrzewam, ze każde gospodarstwo domowe ma w swojej apteczce sporo podobnych medykamnetów.

niedziela, 17 października 2010

Alicja w Krainie Czarów


Zapewne większość z Was widziała już ten film. My wzięliśmy się do niego niewłaściwie, bo na małym ekranie nawet zagryzany świeżą szarlotką nie daje daje takiego czadu jak w kinie. "Alicja w Krainie Czarów" miała porazić efektami 3D i zapewne to zrobiła.
Film jest brawurowy i brawura ta tyczy się dwóch warstw. Estetycznej i fabularnej. Wszystkie postacie wyglądają wspaniale. No, może kreacja Alicji nie zwala z nóg, ale mógł to być celowy zabieg Tima Burtona.
Reżyser ten ma na swoim koncie kilka naprawdę dobrych produkcji. Tym bardziej więc zadziwia brawura z jaką udało mu się z powieści mającej kilka różnych poziomów interpretacji, niezwykły humor i głębię zrobić gniota bez polotu.

Oczywiście, że lewizna

Jechaliśmy dzisiaj z Wrocławia pociągiem do domu. Jaka jest Polska kolej wie każdy, a pomiędzy wieloma epitetami z całą pewnością nie znajdzie się słowo prorodzinna. Z całym rozmachem udowadnia, że nadaje się wyłącznie dla studentów, zatwardziałych emerytów i życiowych nieudaczników, których nie stać na samochód.

Basia pociąg potraktowała z ogromnym zaangażowaniem, poświęcając masę uwagi na polerowanie podłóg kolanami i wyszukiwanie miejsc najbrudniejszych w swojej okolicy. Odkryliśmy przy niej jak wiele możliwości przytrzaśnięcia palców oferuje przedział. Poza nami nie znalazł się żaden dość naiwny rodzic, aby podróżować pociągiem, co potraktowaliśmy jako wyzwanie i z godnością znosiliśmy kolejne maratony dziecka biegającego w te i z powrotem po wagonie.

Wyobraziliśmy sobie wtedy nas w otoczeniu jeszcze dwójki dzieci,  szkrabów w różnym wieku, chcących siku co kwadrans, sprawdzających jak daleko można się wychylić przez okno i czy długo trzeba pociągać hamulec bezpieczeństwa, żeby pociąg wreszcie stanął. Groza, która na nas spadła, kazała poważnie zastanowić się nad polityczną opcją, bo przecież teraz bez wianuszka dzieci to lewak jesteś, każdy to wie, kto prasę czyta, i można mieć wrażenie, że propaganda się nie zmienia; zmieniają się tylko zawiadowcy.

sobota, 9 października 2010

Nikogo nic nie dziwi

Być może jest to cecha narodowa, którą wyrabiamy w sobie jeszcze we wczesnym dzieciństwie. Skorupka za młodu nasiąka stale powtarzanym przekonaniem, że w większości wypadków dzieją się rzeczy niemożliwe oraz te, które nie powinny mieć miejsca. Potem jest już łatwiej i na starość trącimy pewnością, że nic nas już nie zdziwi.

Krakowskie przedmieście było bulwersujące lub miejscami przaśne, ale czy ktoś się dziwił, biorąc pod uwagę cały kontekst? A anakonda w toalecie? Kobieta ze spokojem położyła się spać, uprzednio przykrywszy węża miską, żadnego zaskoczenia, jakby anakondy wspinały się jej co piątek po każdej rurze. Podnoszony podatek? Gazociąg omijający Polskę? Drzewo w środku jezdni? Rolnik goniący batem policjantów? No dajcie spokój, takie rzeczy może zaskoczą przedszkolaka.

Z tym większą rozkoszą obserwowałem moją drużynę hokejową, która z niemożliwością nie cackała się wcale, o ile w ogóle ją dostrzegła. W czasie meczu zawodnicy w zwarciu wpadli na kozioł (taki do skakania) na którym położyłem telefon i klucze. Kozioł się poruszył, a telefon zleciał, uwalniając swoją zawartość w pełnej ekspresji. Nie byłoby w tym nic wyjątkowego, gdyby nie bateria, której w nieprawdopodobny sposób udało się wpaść w szczelinę pomiędzy parkietem sali a ścianą. Trochę spoceni gracze obu drużyn natychmiast rzucili się po latarkę i narzędzia, z zapałem wzięli się również za rwanie listew przypodłogowych, ograniczających dostęp do dziury. Koniec końców wepchaliśmy baterię tak głęboko, jak się tylko dało, po czym ze spokojem wróciliśmy do przerwanej rozgrywki, jakby przeznaczeniem baterii było właśnie wpadanie w różne otwory.

Rzeczy, które dzieją się pod włos rzeczywistości są bezcenne. Udowadniają porządek, ustawiają kolejność na zasadzie kontrastu, bo miejscem baterii jest gniazdo w telefonie, anakondy - zoo, a gazociągu...

Zdarzyło się

A było to rok temu.
7 października Basia skończyła pierwszy rok życia, a my pierwszy rok bycia rodzcami. Daty to oczywiście sprawa umowna, ale jakby nie patrzeć to już druga jesień którą spędzamy w trójkę (a w zasadzie w czwórkę jeśli doliczyć Ryja).
Mam ochotę zrobić podsumowanie, choćby dlatego, żeby coś zostało dla potomności ;)



Zacznę od najbardziej spektakularnych spraw.
Zęby: sztuk 9 i kolejne 3 ukarze się lada dzień.
Tłuszczyk: jest - dziecięcy i uroczy ;)
Otwieranie: Basia potrafi otworzyć nakrętkę od szamponu i go wypić; wyjąć zatyczkę od kremu i go zjeść; otworzyć szufladę, wejść do niej aby sięgnąć do szuflady wyżej. Świetnie otwiera drzwi jeśli nie blokuje ich klamka. Otwieranie to jej drugie imię.
Chodzenie: na razie wciąż z pomocą rodziców. Jednak pokażcie jej tylko schody! Schodzą na nie długie godziny.
Odgłosy: Mówienie do siebie, do nas, do ptaków i psa, i kto wie do kogo jeszcze, ma opanowane doskonale. Świetnie też płacze, lubi się śmiać a także uczy się śpiewać.

I pomyśleć, że tak niedawno nie potrafiła się jeszcze zdenerwować, że nie pozwalam jej strącić talerzy ze stołu? Teraz robi to z taką wprawą, jakby nigdy nie robiła nic innego.

A my nauczyliśmy się tak szybko zasypiać, jakbyśmy bycie rodzicami maluszka ćwiczyli od dawna.

niedziela, 3 października 2010

Ach te oczy!

Starsza pani na przystanku przyjrzała się Basi wnikliwie, na tyle na ile pozwalał jej wiek i wada wzroku, i odrzekła łamiącym się głosem, że takich oczu jak ona to nikt w Polsce nie ma.
A może powiedziała coś innego? Nie wiem, bo trudno mi było ją zrozumieć. Pokiwałam mimo wszystko głową, że owszem zgadzam się z nią jak najbardziej.

sobota, 2 października 2010

Kwestia słowa

No i stało się.
Były zakłady, trzymanie kciuków i porady bardziej doświadczonych. A wyszło jak zwykle - spontanicznie i niespodziewanie.
Basia powiedziała pierwsze słowo.

Przybijałem właśnie kolejną półkę na książki. W łazience obok słyszałem jak dziecko dokonuje powolnego transferu wody z wanienki na mamę. Wcześniej razem ze mną Basia ustawiała deski i wybierała śruby. Może wspólna męczarnia przy pólkach, a może dobry zbieg okoliczności, sprawiły, że nagle słyszę, a coś z łazienki woła tata, tata, i nie ma wątpliwości o jakiego tatę chodzi. Półka na szczęście mocno już wisiała, bo by mi z radości poleciała na kafelki razem z zawartością.

Może i są ojcowie dumni z posiadania syna, ale ja na swoją córę też nie mogę narzekać.