Kiedy wreszcie przesłuchałem ćwierć tony zaległej muzyki, która w niepojęty sposób przecieka mi na dysk i nie wiadomo jak go wypełnia, na sam koniec został mi album The Tallest Man On Earth, który nie wzbudził mojego zainteresowania do tej pory i ostał się nie rozpakowany, zapomniany na końcu kolejki. Litościwie dodałem go do playlisty i tak trwa od kilku dni, a my zastanawiamy się, skąd tacy ludzie się biorą i jakiego trafu trzeba, aby wreszcie, ku własnej rozkoszy ich odkryć.
Patrząc na niego w życiu bym nie powiedział, że wreszcie mam przed sobą godnego następcę Dylana. Może trochę bardziej sentymentalnego, może nie beczy kozim głosem na granicy falsetu, ale też ma w nosie wszelkie konwenanse, spójrzcie na ten wąs zadziorny z zeszłej epoki...
Smaku dodaje fakt, że chłopak jest, ni mniej ni więcej, tylko ze Szwecji, żaden tam Brytan czy Jankes, i jeśli ktoś by pamiętał, to w zeszłym sezonie o tej porze roku męczyliśmy Kings of Convenience, też ze Szwecji, a to znaczy ze zima już blisko i będzie sypać, ach jak będzie...
1 komentarz:
naprawdę niezłe
Prześlij komentarz