sobota, 25 lipca 2009

Granie i kasowanie, Iron&Wine, TSOAF i Finntroll

Raz do roku, a w czasach klęski urodzaju nawet częściej, dochodzi do totalnego pokłosu muzyki na moim dysku. To jak spalenie lasu, na zgliszczach wyrastają świeże pędy, zaczynam na surowym korzeniu z tym zapasem bezpieczeństwa, że wcześniej upycham na płytkę to wszystko, co chcę uratować przed zagładą. Taka arka o pojemności 8,5 giga. Nie jest to łatwe jeśli w sumie pogłowie albumów przekracza 20 Gb.

To, co zostaje na brzegu niekoniecznie jest słabe. Jako kapitan jestem absolutnie stronniczy, wiec niektórzy lądują za burtą tylko z powodu złych skojarzeń (jak mawiał Herkules Poirot: "Nie podoba mi się pańska twarz, monsieur") . Zbyt dobrzy wyposażani są w szalupy i ordery, niech im będzie, wariacje Stańki na temat Witkacego czy Preisnery za bardzo obciążają śród pokład.

Młode pędy już czekają.
1. Iron & Wine - Norfolk, 2009 - obiektywnie przynudza, ale mnie się podoba. Odgrzane hiciory w wykonaniu koncertowym brzmią znakomicie.
2. The Sound of Animals Fighting - The Ocean and the Sun, 2008 - znalezione przy okzaji szukania The Animals, okazali się strzałem jeśli nie w dziesiątkę, to przynajmniej w ucho. Coś jak połączenie Massive Attac i Foo Fighters, album całkiem przemyślany i świeżutki, warto na raz posłuchać, może chwycić.
3. Finntrolle i parada podobnych, czyli Eluveitie, Mordgrim i Indricothere. Takie ożywcze, takie skoczne, tylko Ula mi mówi, że dziecko się boi, ona to czuje przez skórę, i weź to na słuchawki a najlepiej włącz Mozarta, rany boskie jak oni ryczą.

Mały wybieg: akustyczny death metal? Niech się dzieciak uczy, przynajmniej nie będzie się bał burzy.

wtorek, 21 lipca 2009

Kotołak?

Ula mówi, że w mądrych książkach piszą, iż dziecko w bieżącej chwili przypomina małego kotka. Patrzę na niego, świeży miot w naszej piwnicy - cały czarny, puszysty z wielkimi zdziwionymi oczami i ogonem jak zapałka. Milutki, ale nie wiem, czy jestem gotowy na takiego potomka.

sobota, 18 lipca 2009

"The Fall" i "Wrogowie Publiczni"

Rozpocząłem dziś z rana mozolny proces krytykowania "Wrogów publicznych", jacy to oni nie drętwi i oryginalni mizernie, chwaląc przy okazji "The Fall" (polski, nieudany, tytuł to "Magia uczuć") będący w kontekście tylko dlatego, że miałem czelność widzieć jeden po drugim. Włączyłem soundtrack z Wrogów, żeby lepiej objeżdżać temat na około, i błąd, bo muzyka dobra w ponad połowie, słucha się bardzo przyjemnie i łagodzi stres pokinowy, wywołany stratą 20 zł i dwóch godzin życia. Jak na złość, muzyka z Fall nie ukazała się jeszcze, choć od premiery minęły dwa lata i bardzo chciałbym ją mieć.

"Wrogowie publiczni" Deppem stoją.
I nie ma co ukrywać, że jest to główny atut filmu. Wspominałem o muzyce, stworzonej przez nijakiego Elliota Goldenthala, ponoć bardzo znanego i utalentowanego, że jest w połowie dobra. Ta słaba połowa to kawałki skomponowane przez niego osobiście. Reszta to bardzo udana kompilacja muzyki z czasów bądź bezpośrednio do nich nawiązującej. Jest nawet Diana Krall, która przez chwilę pojawia się w filmie, tak mi się przynajmniej zdawało.
Muzycznie The Fall jest dużo ciekawszy, bo nie ma odautorskich smętów spomiędzy których trzeba wyławiać smaczki (naprawdę, co chwila je słyszę i cierpię). Soundtrack skomponował Krishna Levy wraz z jakąś nieprawdopodobną orkiestrą, którą udało mu się namówić do niezłych wyczynów i aranżacji, tylko że do cholery - nie jest dostępna.

Oba filmy są w sumie bez treści.
Niekoniecznie musi to być zarzut, może troszkę w stosunku do Wrogów, chociaż jakie treści mają być ukryte pomiędzy jednym strzałem a drugim, kiedy już nie wiesz kto wróg, a kto przyjaciel. The Fall broni się łatwo, film nakręcony z pasji kręcenia filmów, miłości do celuloidu, gdzie treść jest pretekstem do malowania i czarowania, tłem nad którym przechodzi reżyser i które jest jakby z obowiązku. Wrogowie w tym miejscu wciskają nam najpierw idee dobrych gangsterów, potem bezwzględnej sprawiedliwości, która zwycięża niezależnie od kosztów, za co ja serdecznie dziękuję, odwalcie się z taką propagandą, że niby teraz już jest lepiej (bo skoro kiedyś było tak źle, to na pewno się poprawiło, wszystko się poprawia, przecież). Wolę już Batmana i Dark Knighta, który ma swoje zasady i wiadomo, że zawsze zwycięży, ale to zwycięstwo mu się należy, bo inaczej tylko palnąć sobie w łeb i nie zostanie kamień na kamieniu, czego dowodem są ostatnie napisy po Wrogach: główny śledczy w sprawie Dellingera tak właśnie skończył.

Popełniłem błąd, i The Fall obejrzałem w domu, a Wrogów w kinie. Polecałbym zrobić odwrotnie, bo oba filmy tak czy inaczej są godne uwagi, choćby dla wspominanej już muzyki. Z racji tego, że Fall już był, a na Wrogów nie warto się pchać do kina, 20 zł (lub więcej przy wyjściach dubletowych) można śmiało przeznaczyć na uzupełnienie kończących się już zapasów mate, z półtora kilo by się przydało, dla gości starczy.

poniedziałek, 13 lipca 2009

Hunt for Gollum, kino ze smaczkiem

W postaci trylogii Władcy Pierścieni dostaliśmy superprodukcję, której nie pokona żaden nowy obraz. Może Jackson, nakręcając Hobbita, choć raczej wpisze się we własny kanon, niż urządzi nowe widowisko. Dlatego trzeba niemałej odwagi aby zmierzyć się z tematem Tolkiena, do tego publicznie i bez omijania trudności.

Znalazłem taką małą notatkę w czerwcowym numerze Nowej Fantastyki: "3 maja światową premierę miał 40-minutowy, w pełni niezależny fanfilm inspirowany prozą J.R.R. Tolkiena, zatytułowany The Hunt for Gollum". Filmy fanowskie raczej mnie nie przekonują, jednak rzuciłem okiem, i strona zachęciła do obejrzenia spotu. Potem było lepiej i gorzej jednocześnie.

Lepiej, bo film wyglądał zachęcająco; gorzej, bo prawie tydzień żona mnie zwodziła, tak tak, dziś wieczorem obejrzymy, po czym bezczelnie szła spać, i walcz tu człowieku z samym sobą. Obejrzeliśmy, gdy z palcem na spuście pauzy zagroziłem samowolką.

Nie jest to obrazek dla zboczeńców, którzy widzą w wersji Jacksona jedyną poprawną prawdę objawioną. W ogóle, porównywanie fanfilmu do produkcji o milionowym budżecie mija się z celem, jak porównywanie kapliczki Jezusa Bieszczadzkiego w Łopiance do Notre Dame. Uprzedzenia na bok, drodzy towarzysze, frajda że komuś się chciało, bez widoków na melony, masa świeżości i ta nieunikniona naturalność, kiedy wywija się półtorakiem to siła inercji działa nawet jak jesteś Aragornem.

Link right here

środa, 8 lipca 2009

Trzech panów w Bieszczadach, nie licząc termosu cz. 2

Organizacja, rekreacja, demokracja
Proces tradycyjnego wyjścia stanowił gardłowy punkt całego dnia. Jeszcze nie obudzeni, ale już głodni, nie gotowi ale chętni, potem odwrotnie. Pogłoski jakoby w góry należało wychodzić przed ósmą uznaliśmy za grubo przesadzone, przy czym każdy oczywiście mógłby, gdyby chciał, a jakże, ja przecież, tylko że. Płynnie przechodziliśmy przez kolejne czynności, czasochłonne jakby do toalety trzeba jechać rowerem, powtórzone zawsze trzykrotnie, więc nie licz, bracie, że przed jedenastą się uda, zresztą dzień jest długi, a my mamy wakacje, nigdzie się nie śpieszymy, enty zafajdane. Dobrze, gdy jeszcze mieliśmy jakiś plan, szczyt do zdobycia albo tamę. Wolny wybór to tragedia, komediodramat chceń, możliwości i konieczności, powielony personalnie, o natężeniu odpowiednim do bieżącej pogody. Gdzieś tutaj kryją się prawdy utajone, jakiś podejrzane podwaliny, które można rozwijać do upadłego z piwem w jednej i papierosem w drugiej, daj boże nie tutaj.

Góry przyjazne
wilkom
Miało być tego więcej, ale rozeszło się trochę jak wspomnienie snu, zacierane z każdym dniem bardziej, aż do samego szkieletu, wypełnionego przeświadczeniem o przeżyej przyjemności, ale bez żadnych konkretów, którymi można by sypać z rękawa. Może w rozmowach, kiedy opowieść wyciąga kolejną, może przy okazji coś jeszcze wpadnie. Jak to, że pół drogi powrotnej zachodziłem w głowę czym to schronisko różniło się od wszystkich dotychczas zwiedzonych, by dojść do tego, że dowód, osobisty dowód, którym zawsze i wszędzie cię legitymują na noc, tu go nawet nie wyciągnąłem, pieniądze szlus, dobranoc, dzień dobry. Niby drobiazg, ale przecież kto nie lubi ładnych drobiazgów, brat na przykład przywiózł kilka kilo ładnych kamyków znad rzek, za darmo to trzeba napchać kieszenie aż spodnie spadną.

poniedziałek, 6 lipca 2009

Trzech panów w Bieszczadach, nie licząc termosu cz. 1

Sobota, poranek
Spakowany i zapięty, paranoicznie sprawdzony czy aby nic, pogodzony z tym czego zapomnę, rozsiadłem się z książką, czekając. Nadspodziewanie szybko dostałem głuchacza, że już, dopiero 10.00, no nieprawdopodobne! W sumie wyjechaliśmy 10.30, co w stosunku do wysoce prawdopodobnych szacunków tudzież czynników zewnętrznych było naprawdę nie lada.

Jak Polska długa
Najpierw złapał nas deszcz, a potem jeszcze cztery razy. Prześlizgnęliśmy się pomiędzy czasem zalania autostrady A4 na wysokości Wrocławia a powodzią w Tarnowie, której efekty widzieliśmy na poboczach - głębokie na metr bruzdy po rwących potokach. Doświadczyliśmy tego, co bywalcy nazywają "syndromem polskiej autostrady", gdzie ruch wahadłowy jest jak najbardziej na miejscu, a ostrzeżenia o wyskakujących zwierzętach (prędkość 160, koncentracja, otumanienie miarową pracą silnika) brzmią jak wyrok. Trudny finisz, w potokach deszczu, bieszczadzkie serpentyny, w Hiszpanii były lepsze, tak tak, ale nie w czasie burzy do cholery, spokojnie, samochód działa jak klatka Faradaya.

Pierwsze zdziwienia
Że też taki ładny pokój, z łazienką, trzy łóżka, ja nie śpię tu, bo ty chrapiesz. Na nazajutrz, że tu tak świeżo, góry wszędzie, dzisiaj taka łagodna trasa na rozruszanie i adaptację, najważniejszy jest trening i oddychanie, tak tak. Potem, że też ta góra taka wysoka, kto by pomyślał, z dołu się wydawała. I zejście, że też tak stromo, burza przecież nas nie dojdzie, dojdzie? Co jutro, jutro Caryńska, Rawki, Bukowe Berdo, ale nie uprzedzajmy faktów, jak pisał Aleksander Dumas ojciec.

Chronologia
Pierwszego dnia przeszliśmy Połoninę Wetlińską, co dało całkowicie fałszywy pogląd na resztę szlaków, szczególnie jeśli chodzi o ich czasy trwania i trudność. Drugiego zaatakowaliśmy, używając fachowego języka, Caryńską, po czym spadł deszcz. Była godzina 14 i z niejakim trudem udało mi się przekonać towarzyszy, że to zaraz minie, nie warto wracać, jeszcze przecież Rawki, bardzo łagodne podejście, że nawet emeryci. Uwierzyliśmy w to wierutne kłamstwo wszyscy, uwierzyliśmy tak dalece, że nie mogliśmy zrozumieć, skąd tu półtorej godziny prawie w pionie, czepiając się łapami korzeni, potu zalewającego oczy i pytań co za skończony wymyślił, żeby Rawki, nigdy nie ufaj Francowi jeśli chodzi o poziomice. Zmordowało nas to niemiłosiernie, tym bardziej, że ponad dwie godziny zejścia, równie wesołego (na początku, bo kamienie, bo znowu burza) a potem nudnego (drewniane podesty w nieskończonym tunelu lasu). Strajk ogłoszony jeszcze po drodze objął dwa kolejne dni, pluskanie się w rzekach i zwiedzanie cerkwi.
A potem był podniosły szlak Tarnica - Halicz, nogi rozciągnięte, płuca jak miechy, burza może nam, my możemy ją trawersem od zachodu, a z góry nawet biegiem. Piękny szlak, że przyklęknąć, góry jak katedry, trawy po pas i piana drzew daleko w dolinach.