poniedziałek, 6 lipca 2009

Trzech panów w Bieszczadach, nie licząc termosu cz. 1

Sobota, poranek
Spakowany i zapięty, paranoicznie sprawdzony czy aby nic, pogodzony z tym czego zapomnę, rozsiadłem się z książką, czekając. Nadspodziewanie szybko dostałem głuchacza, że już, dopiero 10.00, no nieprawdopodobne! W sumie wyjechaliśmy 10.30, co w stosunku do wysoce prawdopodobnych szacunków tudzież czynników zewnętrznych było naprawdę nie lada.

Jak Polska długa
Najpierw złapał nas deszcz, a potem jeszcze cztery razy. Prześlizgnęliśmy się pomiędzy czasem zalania autostrady A4 na wysokości Wrocławia a powodzią w Tarnowie, której efekty widzieliśmy na poboczach - głębokie na metr bruzdy po rwących potokach. Doświadczyliśmy tego, co bywalcy nazywają "syndromem polskiej autostrady", gdzie ruch wahadłowy jest jak najbardziej na miejscu, a ostrzeżenia o wyskakujących zwierzętach (prędkość 160, koncentracja, otumanienie miarową pracą silnika) brzmią jak wyrok. Trudny finisz, w potokach deszczu, bieszczadzkie serpentyny, w Hiszpanii były lepsze, tak tak, ale nie w czasie burzy do cholery, spokojnie, samochód działa jak klatka Faradaya.

Pierwsze zdziwienia
Że też taki ładny pokój, z łazienką, trzy łóżka, ja nie śpię tu, bo ty chrapiesz. Na nazajutrz, że tu tak świeżo, góry wszędzie, dzisiaj taka łagodna trasa na rozruszanie i adaptację, najważniejszy jest trening i oddychanie, tak tak. Potem, że też ta góra taka wysoka, kto by pomyślał, z dołu się wydawała. I zejście, że też tak stromo, burza przecież nas nie dojdzie, dojdzie? Co jutro, jutro Caryńska, Rawki, Bukowe Berdo, ale nie uprzedzajmy faktów, jak pisał Aleksander Dumas ojciec.

Chronologia
Pierwszego dnia przeszliśmy Połoninę Wetlińską, co dało całkowicie fałszywy pogląd na resztę szlaków, szczególnie jeśli chodzi o ich czasy trwania i trudność. Drugiego zaatakowaliśmy, używając fachowego języka, Caryńską, po czym spadł deszcz. Była godzina 14 i z niejakim trudem udało mi się przekonać towarzyszy, że to zaraz minie, nie warto wracać, jeszcze przecież Rawki, bardzo łagodne podejście, że nawet emeryci. Uwierzyliśmy w to wierutne kłamstwo wszyscy, uwierzyliśmy tak dalece, że nie mogliśmy zrozumieć, skąd tu półtorej godziny prawie w pionie, czepiając się łapami korzeni, potu zalewającego oczy i pytań co za skończony wymyślił, żeby Rawki, nigdy nie ufaj Francowi jeśli chodzi o poziomice. Zmordowało nas to niemiłosiernie, tym bardziej, że ponad dwie godziny zejścia, równie wesołego (na początku, bo kamienie, bo znowu burza) a potem nudnego (drewniane podesty w nieskończonym tunelu lasu). Strajk ogłoszony jeszcze po drodze objął dwa kolejne dni, pluskanie się w rzekach i zwiedzanie cerkwi.
A potem był podniosły szlak Tarnica - Halicz, nogi rozciągnięte, płuca jak miechy, burza może nam, my możemy ją trawersem od zachodu, a z góry nawet biegiem. Piękny szlak, że przyklęknąć, góry jak katedry, trawy po pas i piana drzew daleko w dolinach.

2 komentarze:

pola pisze...

Wygląda obiecująco, bardzo obiecująco - ten tekst. to obiecuję, że jutro wszystkie nowe od deski do deski. narazie witam na nizinach i pozdrawiam :-))))

pola pisze...

Hm...ten tytuł mnie urzekł. mogło by być : "nie licząc psa"? A wszystko w łódce ;-) ???