piątek, 31 października 2008

Dziwaczne gusta chińskich korporacji

W konkursie na najbardziej beznadziejne logo roku prowadzi chińska firma Thumbcells produkująca baterie. Powaliła mnie forma ekspresji uciętego kciuka na postumencie, głęboka treść przekazu i niezaprzeczalna zwartość konstrukcji.



Jak zobaczyłem ten obrazek na baterii klienta to normalnie nie wierzyłem, że można stworzyć aż takiego potwora. Mają jednak swoją stronę internetową i niezaprzeczalną wyobraźnię, aby używać tak wyrafinowanego symbolu. Wolałem, jak chińska stylistyka operowała wokół klasycznych wzorców, jakieś drzewa, kamienie i żurawie, a nie kciuki.

Może dołączycie do konkursu i pochwalicie się jakimiś równie niesmacznymi logo, znalezionymi tu i ówdzie?

wtorek, 28 października 2008

Szwecja na bakburcie!

Znów atakujemy naszych zamorskich sąsiadów. Za dwa tygodnie pomachamy Wam ze Sztokholmu. Bilety kupione w maju wreszcie doczekają się realizacji.

Jak się okazało, Czesław ma rację i każdy plan można zmienić. Zarezerwowaliśmy miejsca na promie w połowie maja, z przeznaczeniem na początek lipca, co by wziąć rowerki, urządzić wesołą podróż z mnóstwem przygód, mieć wreszcie co na blogu pokazać... Niestety, jak większość z Was wie, niektóre wydarzenia nie potoczyły się po naszej myśli, życie przejechało po nas walcem, potem zawróciło i poprawiło. Przełożyliśmy bilety na koniec lipca.

Koniec lipca okazał się terminem równie trafionym, jak Wigilia albo Wielkanoc. Przełożyliśmy termin wyjazdu na połowę sierpnia. Kobieta w biurze obsługi okazała niewielkie zdziwienie.

Sierpień zaskoczył nas jak zima drogowców. Byliśmy w Gądkowie i niewiele brakowało, aby wycieczka przeszła nam koło nosa, bo oczywiście zapomniałem jej przełożyć. Dzień po upływie terminu Ula zadzwoniła i wybłagała korekcję wsteczną, dając nam szanse na dwa kolejne manewry we wrześniu no i tydzień temu. W końcu musiało paść sakramentalne państwo to jak sójki za morze...

Teraz zbliża się deadline, ostateczny czas - wte albo we wte. Podroż z rowerami odeszła do lamusa, jedynie sakwy i przyczepka straszą jak wyrzuty sumienia. Planujemy stacjonarny weekend pośród zabytków kultury i sztuki, z budżetem raczej studenckim ale wielkim zapałem. Filmy kolorowe sztuk 20 przygotowane, nowy teleobiektyw Tamrona będzie miał okazję się wykazać, poza tym plecaki wypchamy bułkami i zupkami chińskimi...

... i modlimy się, żeby tym razem nic się nie spieprzyło! Trzymajcie kciuki, bo ironia losu bywa czasem nie do zniesienia.

poniedziałek, 27 października 2008

Masowy morderca kotów

Przepiękny kawałek ze strony, którą podesłała Alina. W sam raz na te wstrętne, październikowe poranki, gdzie ziąb, deszcze i wszystko idzie ku gorszemu. I wcale nie chodzi o Bombę ;)

kiełbas: jestem jebanym mordercą :/
ja: o co ci chodzi?
kiełbas: wracałem wczoraj wieczorem do domu samochodem ojca...
kiełbas: no i nagle coś mi się wjebało prosto na maskę
kiełbas: ja cały wkurwiony bo stary mnie zajebie i przestraszony bo nie widziałem kogo lub co ja potrąciłem
kiełbas: patrze w lusterko a tam kot ledwo się rusza... żal mi go było strasznie bo wiesz jak ja kocham zwierzęta
kiełbas: chciałem żeby tak nie cierpiał i wziąłem z bagażnika siekierkę... dobiegłem do niego... normalnie aż łzy miałem w oczach
kiełbas: ale go dobiłem...
kiełbas: ale nagle wyskoczył jakiś koleś i zaczął się na mnie drzeć że mu kota zabiłem siekierą
kiełbas: ja mu mówię że go potrąciłem i nie chciałem żeby cierpiał to go dobiłem
kiełbas: mówię że pokażę mu maskę bo musi być jakieś wgniecenie czy krew...
kiełbas: podchodzimy naprzeciwko samochodu... a tam kurwa na masce leży inny kot :/
ja: o fuck !

za stroną http://www.kretyn.com

niedziela, 26 października 2008

Niespodziewany zastrzyk adrenaliny

Wprowadzenie:
Odwiedziliśmy Di w pracy. Di pracuje w Smolcu. Smolec to miejscowość tuż poza granicami Wrocławia. Wydostać się ze Smolca można tylko pieszo, taksówką lub korzystając z czyjejś uprzejmości. Skorzystaliśmy z uprzejmości Kingi, pracownicy Di, która nas podwiozła do najbliższego przystanku autobusowego. Nie wiedzieliśmy, że Kinga to szatan, nie kierowca.

Zakończenie:
Wysiedliśmy z samochodu trochę bladzi, ale szczęśliwi radością rozbitków, całujących stały ląd. Kinga jest osobą, która na pewno pójdzie do nieba - stwierdziła Ula - bo jej pasażerowie tak żarliwie się modlą, jak nie potrafią wierni niektórych kościołów.

Reminiscencje:
Jak wiecie, oboje nie jesteśmy kierowcami (choć nad tym pracujemy). Mamy jednak nijakie pojęcie o prowadzeniu auta, widzieliśmy kilka filmów i czytaliśmy parę książek. Na podstawie tej wiedzy możemy śmiało powiedzieć, że styl prowadzenia Kingi jest... odważny.

Pośpieszę od razu z uspokajającym wytłumaczeniem dla Di - po pierwsze, jesteśmy cali. Po drugie, dzięki tej dziewczynie masz pewność, że pizza dotrze do klienta jeszcze skwiercząca. Poważnie. Taki dostawca to skarb, o którego należy się troszczyć. Poza tym szaleńcy mili są bogu.

Już dawno nie wbijałem nóg tak głęboko w podłogę samochodu. I to nie tylko dla tego, że jest to naturalny odruch w czasie przeciążenia, ale przede wszystkim aby utrzymać się na fotelu w momentach brania zakrętów bez hamulca. W ogóle zauważyłem, że dziewczyna oszczędza klocki hamulcowe, jakby żal jej było wytracać bezcenną prędkość na takich drobnostkach jak ronda, zwężenia czy mijanie samochodów.

Wydaje mi się, że sporego wysiłku wymagałoby od Kingi ruszyć ze skrzyżowania bez pisku opon. Sama zresztą stwierdziła, że jest cokolwiek niecierpliwa na drodze, i zilustrowała to wyprzedzeniem biednego Tico na ciągłej. Potem znalazła przełącznik z gazu na benzynę, i jazda stała się jeszcze weselsza, a nam adrenalina zaczęła szumieć w uszach.

Przez kwadrans dochodziliśmy do siebie. Staliśmy na przystanku zastanawiając się, co właściwie przeżyliśmy, ale bardziej - co mogliśmy przeżyć. Lub nie. Jedni skaczą na spadochronie, inni nurkują z rekinami, a my polecamy jazdę z Kingą.

piątek, 24 października 2008

Sklepy Elektronowe - To, co w pracy najważniejsze

Ponoć żółte światło rozleniwia pracowników. Cóż poradzić, kiedy ma się 26 żółtych świetlówek nad głową. Rozleniwienie do potęgi 26!

Żeby być szczerym - nie tylko ja gustuję w przerwach. Mój nobliwy Szef zapoczątkował osobiście wesołą tradycję karteczek, które wywieszamy u wejścia do Sklepów Elektronowych, co by poinformować klientów o tymczasowej absencji. Uzbierało się ich już sporo, co o czymś może świadczyć...

1. Karteczka codziennego użytku:



- potwornie wyświechtana ze względu na częste używanie. Najlepiej nadaje się jako wsparcie przy wyprawie po pączki, gazetę lub szybki shot kawy.

2. Karteczka w stylu klasycznym



- zazwyczaj wyznacza święte pół godziny na obiad lub dłuższą, spokojną kawę. Pozwala też zachować względną anonimowość, bo nie tłumaczy przyczyn przerwy; niestety, brak wytłumaczenia zwykle drażni klientów. Karteczka częstego użytku, zaraz po nr 1. Jeszcze dziś z niej skorzystam...

3. Karteczka gastronomiczna

a).


b).


- mówi wszystko czyli nic. Dla urozmaicenia można by obok podawać menu. I czas konsumpcji każdego dania.

4. Karteczka bez pardonu



- ciężko mi wyobrazić sobie minę klienta, który ją zobaczy. Najpierw widzi "zaraz wracam" a po chwili przeciera oczy i ze zdumieniem odnajduje jakieś złośliwe "nie" pomiędzy. Czyli co - myśli klient - czekać, czy iść sobie? Aa, zapalę, zobaczę co będzie dalej. Potem dołącza do niego następny, i kolejny, zawiązują się dyskusje i przyjaźnie. A ja przychodzę i zgarniam ich jak borowiki do koszyka.

5. Karteczka bezczelna



- tak, cóż, hmm.... Po takiej informacji niewielu klientów z standardowym poczuciem humoru wróci. Stąd też stosujemy ją nad wyraz rzadko, w chwilach kiedy gotówka wysypuje się z kasy, reklamówek i kartonów i już po prostu nie chce się nam liczyć. Ewentualnie - ma za chwilę przyjść jeden z tych śmierdzących, wstrętnych klientów, który nic nie kupi ale zatruje godzinę swą obecnością i gadaniem. Szybko przyklejamy karteczkę i uciekamy ze złowieszczym chichotem.

6. Karteczka - marzenie



- najlepiej wywiesić ją w środę, tak około 11.00 z rana. Wyjść spokojnym krokiem, zaczerpnąć świeżego powietrza, z uśmiechem rozejrzeć się po świecie. Zadumać nad spadającym liściem, pogłaskać kota, posiedzieć w słońcu na ławce. Taaak, karteczka wciąż czeka na ten dzień...

7. Karteczka prawdziwa



- bo kiedy pogoda, kiedy klienci, kiedy dostawcy, kiedy nawet sąsiedzi mają nas w dupie, wieszamy tą kartkę odpowiadając tym samym.

Karteczki wciąż powstają; nadal są sytuacje, które wymagają inwencji aby wytłumaczyć, często bardzo zawiłe, powody nieobecności na stanowisku pracy. Przypomina to haiku, nasze małe, elektronowe wiersze dla klientów.

Zjem
to będę
nie wcześniej

niedziela, 19 października 2008

Starość i młodość w jednym stały domku.

Tak się ostatnio złożyło, że mieliśmy okazję porozmawiać z wieloma osobami, w wieku zbliżonym do naszego, o planach, ambicjach, karierach (bądź "karierach").
W sumie wyszło na to, że żyjemy jak spokojne, starsze małżeństwo, które przeprowadziło się na prowincję uciekając od miejskiego zgiełku. Jest w tym dużo racji, ale nagle okazało się, że te ciche i zielone miejsce jest jednocześnie otoczone knajpkami i restauracyjkami, a my jeśli nie musimy wcześniej wsiąść do tramwaju i jechać godzinę na rynek, bardzo takie miejsca lubimy.
Weźmy pod lupę dzisiejszą niedzielę: najpierw śniadanie w domu z widokiem na wieże starego miasta, po obiedzie spacer z pieskiem po parku, a wieczorem poszukiwanie internetu w okolicznych knajpach i kinach.
Jak to zatem z nami jest? Zdziadzieliśmy do reszty, czy jest jeszcze dla nas szansa?
Mamy dużą potrzebę ciszy i spokoju. Z drugiej strony im jesteśmy starsi tym bardziej chęć odosobnienia znika. Może się okazać, że jako stare pryki będziemy jeździć na wielkie koncerty, czy festiwale - ot tak, dla kontrastu.

Pozadomki

Wykazujemy wszelkie oznaki niesmacznego snobizmu, siedząc z laptopem i książką przy kawie w Cafe Nescafe, korzystając z lokalnego hotspotu i czekając na film w Cinema City. Jak by tego było mało - jest nam całkiem dobrze. Owszem, kilka podobnych osób wokół trochę ujmuje nam oryginalności, ale kiedy staraliśmy się ją odnaleźć, okazało się, że żadna z tych lokalnych niewielkich kafejek nie pozwoli nam połączyć się z siecią. Cóż, poszliśmy trochę na łatwiznę, ale zakończoną sukcesem.

Przyjemność mieszkania w centrum to między innymi swobodne pozadomki, poczucie, że można wyjść i wrócić nie przejmując się za bardzo odległościami. Łazimy po deptaku z poczuciem przedłużenia czegoś własnego; nie "odwiedzamy" go, a zaglądamy to tu, to tam, jakby we własne kąty, tak wielkie, że nie zawsze jest czas wszystkie obejżeć.

Tak na marginesie - pisanie w niewielkim, przytulnym lokalu różni się od pisania w przerobowym Cafe Nescafe jak fajka i papieros. W sumie nie zawsze jest czas na skomplikowane obrządki.

wtorek, 14 października 2008

Sceny z życia Bomby

Pumba uwielbia sypiać na naszym łóżku. Generalnie nie ma dla niej znaczenia, czy my też się tam aktualnie znajdujemy, czy nie; wystarczy dobrze się zakopać w pościeli i psie szczęście zostaje osiągnięte. Niestety, nasz pogląd na obecność Pumby w łóżku jest cokolwiek odmienny. Jesteśmy jednak wyrozumiali, nie chcemy robić kłopotów, przecież wszystko da się załatwić pokojowo. Stąd wywiązała się wczoraj taka dyskusja:

Pumba po raz kolejny próbuje dokonać abordażu na łóżko. Nieskutecznie.
Ja - Czy ten pies ma w ogóle jakieś pozwolenie na wskakiwanie na łóżko?
Ula - W sumie racja! Hej, Pumba, jesli dostarczysz nam pozwolenie, możesz spać, ile wlezie!
Ja - Ale potwierdzone urzędowo.
Ula - I podpisane przez rodziców!
Ja - Nie bądź podła, wystarczy jeden podpis...
Ula - Niech będzie. Albo nawet inaczej: lubimy cię, więc załatw tylko zgodę jednego z rodziców. Nie będziemy się szarpać z urzędami, co nie?
Pies popatrzył się na nas nic nie rozumiejącym wzrokiem, po czym odwrócił się i wyszedł.
Ula - Chyba się obraziła za tych rodziców...
Ja - ...i poszła poczytać...
Ula - ...albo zapalić.

Pies nie ma u nas lekko, ale się staramy.


Od Zdjecia Rozliczne (Various Pictures)

Życie: Reaktywacja

Biorę głęboki oddech i zaczynam...

W pracy całkiem nieźle. Staszek w szkole sobie radzi. Gądków piękny jesienią. Deszcze zalewają deptak. Co tu kryć, życie toczy się dalej. To było na jednym szybkim wydechu.

Przechodzimy nad tym wszystkim do porządku dziennego. Bo musimy, bo inaczej się nie da. Śmierć mamy wywołała wstrząs, który nijak nie zostanie zapomniany, co jednak nie oznacza, że należy mu się poddawać. Niebezpieczeństwem nie jest wpaść do zimnej wody, ale w niej pozostawać...

Otrząsamy się więc, prychamy dymem papierosowym i rozgrzewamy wódeczką. Przyjaciele poświęcają swe płuca i wątroby, dotrzymując nam towarzystwa, i dbają o to aby, i tak daleko postawiona granica przyzwoitości, nie została przekroczona. Przecież ktoś musi wstać do pracy, cholera jasna.

I tyle. Stół ma naprawdę cztery nogi, a bomba dwie pary i jeszcze uszy, ale o tym później. Tymczasem Damien Rice, bo pasuje, bo mogę :) Nie spodziewajcie się po nim wodotrysków, ot, po prostu dobry, choć trochę smętny kawałek - ilustracja, utwór - zrozumienie, piosenka dopowiadająca to, czego brakuje.


poniedziałek, 6 października 2008

Chimery

Chimery się zlatują
Walczymy z całych sił
ale mają przytłaczającą przewagę liczebną
taki nasz los
zafajdany



niedziela, 5 października 2008

Zwięzłość poprzedniego wpisu sprawiła, że kiedy już usiadłam do pisania odebrało mi "mowę", a raczej te słowa, które obracałam w myślach.
Długo nie pojawiałam się, bo zbyt absorbowało mnie to o czym nie chcieliśmy pisać.
Prowadziliśmy wiele bitew, wiele wygraliśmy, nie ustępowaliśmy pola, ale wojna...

A teraz czuję się jak nad brzegiem oceanu, którego jeszcze chwilę wcześniej nie było.

***

Co tu dużo pisać. Umarła mi mama.

sobota, 4 października 2008

Intymność trzeciego piętra.

Wyobraź sobie poranek, ciepłe jesienne słońce zaglądające do kuchni, na stole świeże pieczywo, kawa, pomidory i soczysty szczypiorek. Korony drzew kołyszą się na lekkim wietrze, widok na miasto urzeka, delektujesz się nim wraz łykami czarnego naparu. Aż tu nagle jakiś koleś w usmarowanym ubraniu zagląda ci w okno.

Zdziwieniu nie ma końca - ani to normalna droga, która przybywają, nawet najbardziej niecodzienni, goście; ani pora na wesołe odwiedziny; ani, wreszcie, miejsce, bo co jak co, ale wysokość trzeciego piętra gwarantuje tą odrobinę intymności, której nijak nie doświadczysz na poziomie parteru. Do tej pory jedynie gołębie i sroki mogły sobie pozwolić na taką bezczelność, jednak poruszająca się tu i ówdzie kosmata głowa zdaje się temu przeczyć.

Nie trzeba wyglądać przez okno, żeby zrozumieć co się dzieje - ot, wymieniają nam dach. W zasadzie nie trzeba nawet patrzeć, ba!, nic nie trzeba, bo hałas spadających dachówek, potęgowany imponująca stalową rurą (bez wątpienia służącą wyłącznie do wzmacniania rezonansu) rozchodzi się po całym domu. Pies osiąga szczyty paniki, i gdyby się dało, podkulonym ogonem dwa razy by się owinął, nie wyłączając uszu. Na szczęście, w godzinach największej aktywności robotników nie ma nas w domu, więc cała odpowiedzialność przejmowania się niedogodnościami zrzucamy na biedną Bombę.

Dziś rano poznaliśmy kolejny smaczek tej wyrafinowanej kampanii przeciw naszej prywatności. Panowie wkroczyli na kolejny poziom egzystencji, i dotarli do okien sypialni i łazienki. Skonfundowało nas to ogromnie, ale otrząsnęliśmy się z szoku i zeszliśmy do podziemia. Ha, cwaniaczki, mamy dwie łazienki, a do tej na dole słońce nawet w południe nie dociera!

W odwecie chłopaki zakleili nam folią okno. W sumie fajnie, bo nie zaglądają przez nie, ale tak trochę ciemno się zrobiło; i boimy się, żeby nie zapomnieli o nim, i nie przykryli dachówką.

czwartek, 2 października 2008

Gąszcz sieci za oknem

Przeszliśmy do fazy drugiej projektu Zasiedlenie. Rzeczy niezbędne do codziennego życia (zastawa, ekspres do kawy, radio i garderoba) są już rozpakowane; czas więc zająć się bardziej przyziemnymi acz miłymi sercu sprawami, jak wypakowanie biurka, uruchomienie komputera itp. Dziś wreszcie znalazłem wolny wieczór, co by poskładać moc kabelków, podłączyć i zacząć szukać życiodajnego kontaktu ze światem - sieci.

Jakie było moje zdziwienie, gdy po podłączeniu anteny WiFi na liście dostępnych sieci znalazłem z sześć pozycji. Z zadowoleniem zacząłem manewrować na wszystkie strony, lista się powiększała, aż stanęło na 17. Wokół naszego mieszkania jest jakiś szał bezprzewodowy, nic tylko wybierać!, Co też wesoło zrobiłem, wyrzuciłem antenę przez okno - dosłownie, bo leży krzywo na dachu i kiwa na wietrze, i podłączyłem się do pierwszej z brzegu sieci. Przypuszczam, ze to prywatna sieć niezabezpieczona, ale najlepiej odbiera, więc odsunąłem skrupuły na bok i bezczelnie zajmuję pasmo.

Co ciekawe, dwie najbardziej renomowane pozycje w okolicy - czyli darmowe hotspoty przy Ratuszu i BWA, dają tak beznadziejny, przerywany sygnał, ze ze złości usunąłem oba, co by mi pracy nie utrudniały ciągłymi próbami połączenia. Z tego, co pamiętam, na początku we Wrocławiu na Rynku też nie było zbyt stabilnego łącza, więc na razie nie mamy nad czym rozpaczać.

No i rzecz najważniejsza - w takim zatrzęsieniu sieci póki co udaje się korzystać bez jakichkolwiek opłat. To podnosi na duchu!

środa, 1 października 2008

Sklepy Elektronowe - Kryptonimy

Ludzie z giełdy to specyficzna kasta. Drobni handlarze, cinkciarze i cwaniaczki, każdy coś tam po kątach opycha, kupuje za grosze, sprzedaje za takie same grosze, targuje ceny i wstaje o świcie. Trzeba mieć do tego trochę zaparcia i chyba jakiś pociąg, sentyment czy coś, co każe zrywać się świtkiem, grzebać w górach rupieci, wynajdywać perełki i nurzać się w tłumach ludności. Mnie to nie do końca bawi, ot, może raz na miesiąc pojechać, zobaczyć co nowego.

Ostatnio Ludzie Z Giełdy zaskoczyli mnie swoim slangiem. Mam kontakt z człowiekiem, który szpera na giełdzie pasjami. Przynosi mi zawsze takie kwiatki, że umieram ze śmiechu:

1.
-... no i wiesz, kupiłem taki dobry 21-calowy telewizor, tylko bez beduina. Dostanę u ciebie beduina do niego?
- Eee, taak, mamy beduinów na zamówienie...
- No o pilota mi chodzi, co, nie wiesz?

Do teraz zastanawiam się, jaki szatan podszepnął komuś myśl, żeby pilota do telewizora nazwać beduinem. Gdzie tu jakaś analogia?

2.
- ... słuchaj miałem dla ciebie taki doby sprzęcik, tego soniaka.
- No wiem, ostatnio mówiłeś.
- Własnie. Ale sprawdziłem go, i nie hulał tak jak trzeba, więc opchnąłem jakiemuś bigosowi!

Urocze, po prostu urocze.

Ujadamy przed północą, czyli zadania domowe

Wczoraj po 23.00 dzwoni mój brat. Bez wstępu przechodzi do rzeczy:

- Francu, jak się pisze hau?
- No hau
- Hau?
- Tak, H-A-U
- Na pewno?
- Stary, hau to hau!
- Ale hau to kto?
- Aaa, to ty chcesz po angielsku!

I tak sobie radośnie chwilę poszczekaliśmy w różnych językach ;)

Na marginesie - miałem na końcu języka pytanie, czemu do cholery odrabia lekcje o tak późnej porze? Powstrzymałem się jednak, pamiętając nie tak dawne sesje egzaminacyjne, do których uczyło się na dzień przed terminem. Marny ze mnie autorytet w tej dziedzinie...