środa, 10 lutego 2010

Trochę karnawał, a trochę post

Zacząłem obficie gotować, aby rodzina w zdrowiu się chowała i żwawo rosła. Jednym z efektów ubocznych takiego dogadzania kulinarnego, ciasto co niedzielę i dwa dania w dzień powszedni, jest zasęp naczyń wręcz zastraszający, który stale przybiera na sile. Dałoby się to rozwiązać jednym posiedzeniem nad zlewem, ot godzinka i po sprawie. Zamiast tego, wzorem akademików męskich, myjemy przed obiadem potrzebne do godziwego spożycia utensylia, a reszta wesoło kwitnie poukładana w malownicze stosiki. Niezapowiedziany gość usłyszy niezmienne ach, my właśnie braliśmy się za sprzątanie, a jeśli będzie dzielny to sam sobie wygrzebie z dna kubeczek na herbatę. Jak to śpiewał Kuba Sienkiewicz: będę się czasem potykać ale kiedyś się wezmę.

Góry naczyń pojawiają się falami. Kiedy zaczynają topnieć, jest to znak, że albo ktoś tu nie wytrzymał, i zakasał rękawy; albo nastały czasy nieco chudsze, kiedy nie ma po czym myć garów. Stoły aż błyszczą czystością a w lodówce półki przyozdabiają jedynie słoiczki z keczupem i musztardą. Królują naleśniki albo inne podobne, proste, tanie i jadalne pod każdą postacią.

W tej całej sinusoidzie gastronomicznej najlepiej mają Baśka i Bomba. Baśka w naturalny sposób olewa system, i jeszcze przez kilka miesięcy za nic będzie miała kulinarne osiągnięcia rodziców. Kto wie, czy pies nie ma nawet lepiej. W czasach postu, gdy leci wyłącznie na dziadowskim suchym żarciu z Tesco, 3,50 kilogram, z lubością stołuje się w okolicznych śmietnikach, skąd dochodzą tylko chrzęst i chrupanie zmrożonych kości. Wzbudza tym zazdrość tylko lokalnej społeczności kotów.

Brak komentarzy: