piątek, 11 kwietnia 2008

Jedzą, piją, ale nie do końca...

To był wstrętny, niedobry dzień. Jak zimna, dwudniowa kawa albo kiep w ulubionym kubku. Oczywiście nie będę pisać o nim - bo nie ważne jak wyrozumiali jesteście, nie miałbym sumienia zmuszać Was do czytania o naszych trudnościach. Ograniczę się do stwierdzenia, że po wczesnym powrocie do domu (bo już ok 16.00) byłem kompletnie wykończony - kompletnie w znaczeniu dosłownym: fizycznie, umysłowo i duchowo. Moja biedna żona, w stanie podobnym, musiała ruszyć do pracy na ostatnie zajęcia. Pomimo zrozumienia, z jakim oporem jej to przyszło, ogromnie ucieszyła mnie wizja dwóch godzin zupełnie samotnie.

Zaczęło się od parzenia herbaty. Bancha zalana wodą zdjętą z ognia tuż przed zagotowaniem, w temperaturze ok. 80 stopni, aby miała odpowiednio dużo powietrza. Parzona najpierw 3 minuty, rozlewana do filiżanek. Bogaty, lekko cierpkawy smak, z ziołami w tle. Drugie zalanie po ok 8 minutach - dużo mocniejsze, garbnik i kolor złoty zamiast słomkowego. Maleńkie łyki, aby poczuć smak, a nie napoić ciało... W gruncie rzeczy wszystko zbędne do wypicia herbaty. Tylko ile spokoju daje oczekiwanie na odpowiednią temperaturę wody; ile szumu cichnie z każdym łykiem, bicie serca pokornieje, dłoń przestaje drżeć i rodzi się coś, co po latach treningów można by nazwać harmonią i spokojem wewnętrznym.

Następna była muzyka. Damien Rice powoli powściągał rozpędzone myśli, narzucał trucht zamiast galopu z pianą na pysku. Jeszcze - jeszcze gdzieniegdzie kiełkowała niepokorna struga pytań i wątpliwości, gdy przyszedł czas Preisnera. Morze ucichło, wiatr wstrzymał oddech, trawy zamarły z oczekiwaniu, zwieszając umęczone kłosy. Nowy Zbigniew Preisner - Silence Night and Dreams (2007). Bardzo niepokojący, bardzo poruszający, chyba kiepski na dzień powszedni, ale dziś trafiony nadzwyczaj.

Słowa to doskonałe tworzywo. Jednak namacalne efekty własnej pracy - takie, których można dotknąć, powąchać i nie poczuć papieru i farby drukarskiej - dużo bardziej cieszą. Dwie kostki gliny całkowicie wystarczają, aby dać zajęcie dłoniom. Efekt pracy widać też dosyć szybko. Przygotowanie merytoryczne mam spore - pięć lat archeologii to w znacznej mierze nauka o wszelakich garach i pochodnych. Ponadto ludność na przestrzeni tysiącleci zagwarantowała mi bez liku źródeł inspiracji, zarówno technicznej jak i estetycznej. Ciekaw jestem tylko opinii moich kolegów po fachu - gdzie znaleźliby elementy metody wałeczkowej (bo przecież koła garncarskiego nie mam), a gdzie czysty plagiat ceramiki unietyckiej.

Morału próżno w tym szukać. Ot, niezbyt długa refleksja nad trzema przyjemnościami - ducha, umysłu i ciała. Może nie wieje od tego szczególnym optymizmem, ale innych -izmów też próżno szukać. To ma chyba swoją nazwę, zbyt mocno brzmiącą aby się nią tak, bez potrzeby, wachlować.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Nalewam piwo
Ładnie schłodzony radeberger
- przyjemność ciała.
Do porcelanowego kufla,
Ciemno szkliwiony wewnątrz,
- przyjemność umysłu.
Wspaniały smak, pianka,
Nieźle natlenione
- ale na dnie czeka pet.
Czemu nie pływał pytam się?
- dotykam trudnej zagadki.

Anonimowy pisze...

test wyboru:
a/ filtr urwany
b/ stary pet
c/ polski pet
d/ joint

- telefon do przyjaciela: 997