Żeby dostać się pomiędzy łąki, aż zbrązowiałe od słońca, nagrzane i mruczące ruchem tysięcy owadzich skrzydeł, trzeba odrobinę wysiłku. Skręcasz w drogi coraz mniej uczęszczane, pozwalasz się prowadzić koleinom i tym wszystkim znakom na niebie i ziemi, które wskazują, że większej prowincji już nie ma, i wtedy dostrzegasz błysk Warty, leniwie sunącej wśród pól, a wokół takie ilości sielskiego spokoju, że można kroić i wywozić taczkami. Tak właśnie znaleźliśmy się na weekend, ja w charakterze niańki a Ula raczej dydaktycznym, na obozie jogi.
Mając zapewniony wikt i nocleg, moim jedynym zadaniem było opiekować się Basią w trakcie zajęć angażujących Ulę. Nie było to takie proste, jak mogło zabrzmieć, choćby z tego powodu, że każde przepłakane 5 minut, dla osoby noszącej ryczące dziecko, mnoży się potrójnie, jeśli nie pięciokrotnie, w zależności od intensywności płaczu. W zamian otrzymałem jednak taką ilość śpiewu skowronków, zbieranego na hamaku zawieszonym kilka metrów od warciańskich brzegów, tyle słonecznych łysków na dnie kubka z ziołową herbatą, że żadne ryki nie były mi już straszne.
Przy okazji posmakowaliśmy prawdziwej polskiej wsi. Nie tej, szumiącej dojrzałym zbożem, domek z cegły i malwy przy wejściu, ale prawdziwszej, aktualnej i nieskończenie bardziej fascynującej. Obserwowaliśmy ją z zapartym tchem, a butelki kiepsko schłodzonych Tymbarków pociły się nam w dłoniach, w tle, z daleka grała ponętnie melodia z dancingów lat '70, przy stole obok jedynego w rejonie sklepu piekło się na raka towarzystwo wyborowe, opróżniając kolejne piwa szybciej niż my soczek, z rowerem marki Wigry 3 zaparkowanym kozacko w pobliżu. Siedzieliśmy tak zauroczeni, obserwując to polskie pobocze, wesołe, opalone, chwiejnie zmierzające do sklepu oddać butelkę, sklepu, w którym najlepsze lody to te wodniste, a papierosy - mocne.
1 komentarz:
piękny scenariusz
Prześlij komentarz