środa, 1 grudnia 2010

Koniec świata w Górach Zielonych

Najpierw spadła na nas niespodziewana zima. Wicher szarpał korony drzew, zlęknieni przechodnie kłaniali mu się w pas, dygocą z zimna i przeklinając pod nosem. Śnieg sypał prawie poziomo, a obserwując go przez okno odczuwało się morze litości dla wszystkich, którzy w taką pogodę coś muszą. Na przykład kopać piłkę.

Potem zaczęły wybuchać kuchenki. Pół miasta prawie wybuchło, drugie pół cudem uniknęło podobnego losu w porę wyrzucając zbuntowane urządzenia przez okno. Wracając nocą do domu na własne oczy widziałem jak ludzie nieśli je, w sobie tylko znanym celu, i na pewno nie było im zimno. Dźwigać taki złom to wspaniała rozgrzewka.
Ponoć całe Góry Zielone miały być otoczone kordonem bezpieczeństwa, ale wszystkie siły skupiono na opanowaniu pożarów i ewakuacji tysięcy poszkodowanych, więc nie było już komu miasta otaczać. Przyjechał nawet TVN a to dobitnie świadczy o randze wydarzenia.

I wreszcie, najgorsze ze wszystkiego - ponad dwadzieścia minut stałem na tym cholernym mrozie, czekając na autobus, który nie przyjechał. Koniec świata jest blisko, nikt nie może zaprzeczyć.

Swoją drogą trochę szkoda, bo Basia zaczęła spokojnie zasypiać kiedy Uli nie ma. Tyle roboty na marne!

2 komentarze:

mania szewska pisze...

trochę to brzmi jak z powieści futurystycznej, ale te kuchenki naprawde straszne, w gazecie internetowej o nich napisali jak przeczytałam to martwiłam się o was, jakby nie wystarczyło, że Bombę w mieszkaniu trzymacie.

Poznaniak pisze...

bardzo słaby wpis