Raz do roku, a w czasach klęski urodzaju nawet częściej, dochodzi do totalnego pokłosu muzyki na moim dysku. To jak spalenie lasu, na zgliszczach wyrastają świeże pędy, zaczynam na surowym korzeniu z tym zapasem bezpieczeństwa, że wcześniej upycham na płytkę to wszystko, co chcę uratować przed zagładą. Taka arka o pojemności 8,5 giga. Nie jest to łatwe jeśli w sumie pogłowie albumów przekracza 20 Gb.
To, co zostaje na brzegu niekoniecznie jest słabe. Jako kapitan jestem absolutnie stronniczy, wiec niektórzy lądują za burtą tylko z powodu złych skojarzeń (jak mawiał Herkules Poirot: "Nie podoba mi się pańska twarz, monsieur") . Zbyt dobrzy wyposażani są w szalupy i ordery, niech im będzie, wariacje Stańki na temat Witkacego czy Preisnery za bardzo obciążają śród pokład.
Młode pędy już czekają.
1. Iron & Wine - Norfolk, 2009 - obiektywnie przynudza, ale mnie się podoba. Odgrzane hiciory w wykonaniu koncertowym brzmią znakomicie.
2. The Sound of Animals Fighting - The Ocean and the Sun, 2008 - znalezione przy okzaji szukania The Animals, okazali się strzałem jeśli nie w dziesiątkę, to przynajmniej w ucho. Coś jak połączenie Massive Attac i Foo Fighters, album całkiem przemyślany i świeżutki, warto na raz posłuchać, może chwycić.
3. Finntrolle i parada podobnych, czyli Eluveitie, Mordgrim i Indricothere. Takie ożywcze, takie skoczne, tylko Ula mi mówi, że dziecko się boi, ona to czuje przez skórę, i weź to na słuchawki a najlepiej włącz Mozarta, rany boskie jak oni ryczą.
Mały wybieg: akustyczny death metal? Niech się dzieciak uczy, przynajmniej nie będzie się bał burzy.
2 komentarze:
och uleczko , fintrolli się boisz?
przecież ono powinno ćwiczyć odwagę , za twoim pośrednictwem.
a jak trolle ryczą, to kury znoszą najlepsze jajka.
najładniejsze burze są
w Bieszczadach!!!
Prześlij komentarz