środa, 25 listopada 2009

Żur poranny, żur zły

W nocy z poniedziałku na wtorek Basia nie znała litości. Wstałem tak przed ósmą, bo już nie warto było spać, ciągle jakieś ryki i szturchania, weź ty się tak nie rozpychaj, przecież ją zgnieciesz do szczętu. Byłem bardziej zmęczony niż kiedy się kładłem. Pies schował się na tą okazję pod kanapę, przezornie, instynkty ją ostrzegły. Na śniadanie nie miałem ochoty, do wyjścia do pracy zostało sporo czasu. W przypływie nieokreślonej żądzy zemsty zacząłem robić obiad.

Tłukąc garami niemiłosiernie, wlałem chyba ze trzy litry wody, wrzuciłem kostki rosołowe i inne chabazie, celem zrobienia żuru. Dopełniłem zakwasem i już była pora do pracy, to poszedłem.

Wieczorem odkryłem, jaką potworność stworzyłem. Żur pyszny, niestety, ale w ilościach tak przemysłowych, że moglibyśmy w nim Basię kąpać. Jemy go, jemy, a dna nadal nie widać. Dzisiaj zacząłem dzień do żuru, na obiad będzie żur, a zamiast herbaty przy komputerze pewnie sobie żur będę sączył. Nie cierpię poranków, zwłaszcza gdy ich konsekwencje są tak globalne.

2 komentarze:

thymir pisze...

dawno już tak się nie zachichałam.

pola pisze...

Ale ogólnie panujesz nad Całością?
Smacznego !