czwartek, 11 grudnia 2008

Samochód zabił Bombę

Prawie.

Poszliśmy na spacer w ten deszczowy wieczór jedenastego grudnia. Zatopieni w dyskusji pozwoliliśmy naszemu psu swobodnie kłusować wokół, jak ma w zwyczaju. Gdy pokonaliśmy kolejne skrzyżowanie, pies pozostał po drugiej stronie, skupiony na nowych zapachach dostępnych tylko dla psiego nosa. W głębi ulicy pojawił się rozpędzony samochód a pies wybrał właśnie ten moment żeby do nas dołączyć.

Samochód uderzył Bombę z prędkością jakiś 40 km/h. Zobaczyliśmy tylko strzępy futra, jakieś flaki w powietrzu i pies wpadł pod koła. Rozległ się pisk opon i kwik zarzynanego zwierzęcia, i wiele bym dał aby móc zobaczyć swoją pierwszą reakcję, kiedy zdołałem wreszcie złapać się za głowę i jęknąć z przerażenia. Ranna Bomba uciekła w głąb pobliskiego parku, a my zbyt przerażeni aby podjąć jakąś sensowną decyzję, pędziliśmy chaotycznie za nią.

Najpierw bała się podejść, pewnie chce umrzeć w samotności, jak słonie - pomyślałem. Oczami wyobraźni już widziałem siebie wbijającego scyzoryk w jej serce, aby skrócić męczarnie śmiertelnie rannego zwierzęcia. Po kilku próbach i odpędzeniu równie zszokowanych jak my kierowców pojazdu, zacząłem ostrożnie się do niej zbliżać, mając najgorsze przeczucia.

Pierwszym szokiem był fakt, ze pies jest w jednym kawałku. Oboje z Ulą widzieliśmy kawałki jej ciała wirujące w powietrzu, słyszeliśmy chrzęst kostek pod kołami samochodu. Pomyślałem - uf, chociaż tyle, jak będziemy jechać do weterynarza nie zabroczy krwią siedzenia. Złapałem ją delikatnie, jak dotyka się umierającego, i poczułem pod palcami drżące i przestraszone, ale całkiem żwawe ciałko. To mnie zastanowiło, zacząłem więc szukać obrażeń. Łapy się zginają w przepisowych miejscach, ogon w normie, pysk przerażony, ale cały. Hm, być może wynika to z faktu, ze w parku jest ciemnawo i nie mogę przeprowadzić wymiernej obdukcji. Wyprowadziłem więc psa do światła, gdzie okazało się, że nie dość że brakuje mu zewnętrznych obrażeń, to nawet żebra ma całe, a znikąd nie leje się krew. Na miękkich nogach udaliśmy się do domu, nie wierząc we własne, a szczególnie psie, szczęście.

Już w połowie drogi do domu pies zaczął przejawiać dobry humor, a po wejściu i wytarciu łap zatoczył kilka kołek jak gdyby nigdy nic. Patrzyliśmy na nią oniemiali. Gdyby Bomba miała tyle rozumu co szczęścia, napisałaby drugą część Boskiej Komedii ogonem.

6 komentarzy:

Anonimowy pisze...

ale mnie przestraszyliście!!!
ciemna strona mojego ja pomyślała sobie: więcej dziur w ogrodzie już nie będzie. a ta jaśniejsza o mało nie dostała zawału.
podstawowe wyposażenie właściciela psa idącego na spacer to smycz, sznurek, pilot, itp.
jak przyjedziecie, to może was nie zabiję.

Franc pisze...

A jak my się przestraszyliśmy! Ciemna strona mojego ja pomyślała - wreszcie spokój! Ta jaśniejsza nie mogła się znaleźć. Podstawowe wyposażenie mieliśmy jak najbardziej, może za wyjątkiem pilota, co ewidentnie było przyczyną wypadku. Niemniej jednak nasz niesforny pies zawsze hasa luzem, co, jak się okazuje, ma swoje wady. Cóż, uczymy się na błędach.

Ula pisze...

wstydźcie się!
wreszcie spokój, brak dziur?!

mroczne są wnętrza waszych dusz...

Anonimowy pisze...

"podstawowe wyposażenie właściciela psa idącego na spacer to smycz, sznurek, pilot, itp."
Przypomniał mi się krótki komentarz Uli nt. osób, które wciąż trzymają psy na smyczy. Nie pamiętam teraz słowo w słowo, ale brzmiało to mniej więcej "Patrząc jak ludzie traktują swoje psy, można poznać jak traktują siebie"

Anonimowy pisze...

też Was może nie zabiję...
Pozdrowienia dla Thymira

Anonimowy pisze...

mroczne wnętrza dusz; zapachniało dostojewskim, ech.
a może my umiemy się przyznać do takich ciemnych stron, bo są nasze, i takie też lubimy.
bo te jasne to takie są czasami nudne.
dzięki pola i wzajemnie pozdrawiam .
wszystkim się przyznam , że już szykuję osłony przeciwbombowe na moje mchy i paprocie.