W Górach Zielonych zbliża się Winobranie. Na deptaku rozkładają się kanciaste budy z dykty, przybywa tłumów, ponoć w tym roku reklamowali imprezę nawet w innych miastach. Od rana słychać postukiwanie młotków, prucie źle naciągniętych brezentów a kolejne pojazdy z hukiem dowożą sprzęt, ludzie umykają spod kół, przynajmniej ci szybcy i sprawni. Wesoła atmosfera przygotowań, jak przed Bożym Narodzeniem, z okien Sklepów Elektronowych widzę wzrastające konstrukcje i służę sprzętem, kilometry sprzedawanych przedłużaczy są nieodmiennie oznaką zbliżającego się święta.
Około piętnastej nadchodzi ciemność. Zrywa się wiatr, a drewniane konstrukcje stawiane z zapałem od rana wesoło rozpadają się dokoła, mając za nic wysiłek konstruktorów. Stoję w wejściu do Sklepów i widzę narastający chaos, ludzie uciekają, wpadają na siebie, pakują co rozłożyli wcześniej a wiatr szarpie ich za włosy, targa ubranie, obrzuca już wilgotnymi gazetami, które toczą się potem jak wyschnięte krzaki na westernach, ulicami małego miasta tuż przed pojedynkiem. Powietrze kotłuje się, reklamy sklepów nie wytrzymują i przewalają się z trzaskiem, wprowadzając panikę wśród uciekinierów, sosujących teraz uniki i ekwilibrystykę jak w cyrku. Porwany parasol niemrawo opada na ziemię, a że jest to wielki parasol z ogródka piwnego, blokuje całkiem przejście, kilka wyciągniętych par rąk stara się go ujarzmić jak niespokojnego źrebaka.
Deszcz przypomina wylewanie wody z wanny, już nie strugami a potokami tryska z rynien, wybucha z kanalizacji zmieniając deptak w całkiem okazałą sadzawkę. Staram się zrobić zdjęcie, ale wystawienie ramienia na kilka centymetrów w głąb żywiołu sprawia, że momentalnie przemaka, aparat odmawia posłuszeństwa, a migawka zastyga w położeniu niezdecydowanym, pomiędzy chcę zrobić zdjęcia a mam cię gdzieś.
Po pół godzinie wszystko mija, Winobranie przeszło chrzest, błogosławieństwo pogody, zawsze lepiej teraz niż w środku imprezy.
Około piętnastej nadchodzi ciemność. Zrywa się wiatr, a drewniane konstrukcje stawiane z zapałem od rana wesoło rozpadają się dokoła, mając za nic wysiłek konstruktorów. Stoję w wejściu do Sklepów i widzę narastający chaos, ludzie uciekają, wpadają na siebie, pakują co rozłożyli wcześniej a wiatr szarpie ich za włosy, targa ubranie, obrzuca już wilgotnymi gazetami, które toczą się potem jak wyschnięte krzaki na westernach, ulicami małego miasta tuż przed pojedynkiem. Powietrze kotłuje się, reklamy sklepów nie wytrzymują i przewalają się z trzaskiem, wprowadzając panikę wśród uciekinierów, sosujących teraz uniki i ekwilibrystykę jak w cyrku. Porwany parasol niemrawo opada na ziemię, a że jest to wielki parasol z ogródka piwnego, blokuje całkiem przejście, kilka wyciągniętych par rąk stara się go ujarzmić jak niespokojnego źrebaka.
Deszcz przypomina wylewanie wody z wanny, już nie strugami a potokami tryska z rynien, wybucha z kanalizacji zmieniając deptak w całkiem okazałą sadzawkę. Staram się zrobić zdjęcie, ale wystawienie ramienia na kilka centymetrów w głąb żywiołu sprawia, że momentalnie przemaka, aparat odmawia posłuszeństwa, a migawka zastyga w położeniu niezdecydowanym, pomiędzy chcę zrobić zdjęcia a mam cię gdzieś.
Po pół godzinie wszystko mija, Winobranie przeszło chrzest, błogosławieństwo pogody, zawsze lepiej teraz niż w środku imprezy.
4 komentarze:
17.55
unastosamo
umnietakcodziennie:D
niezaz droszczę
Pozwole sobie językiem mi znanym : się wypogodziło i stoi ;-)
Widziałam. A zdjęcie = + 6
Prześlij komentarz