wtorek, 11 sierpnia 2009

Musztarda po obiedzie...

...czyli spóźniona relacja z koncertu U2, Chorzów, 06.08.2009.

Myśl masowa
Kiedy dotarliśmy do Chorzowa było po 13.00, pora jak znalazł na drugie śniadanie, lub obiad dla tych, co od siódmej w pociągu, a potem jeszcze samochodem. Udaliśmy się więc, drogą minimalizmu i wygody, do pobliskiego marketu. Kolejka do jedynej sensownej jadłodajni w obiekcie przytłoczyła nas, jednak to co działo się w drodze do toalet było przewrotną zapowiedzią tego, co nas czeka: kilkadziesiąt osób lekką ręką, rzecz jasna w przytłaczającej większości płci pięknej. Dzięki temu pierwszemu dowodowi, jak i kilku późniejszym, odkryliśmy wielką maksymę imprez masowych: jeśli wpadniesz na jakiś oryginalny pomysł, kilka tysięcy osób na pewno zrobi to samo.

Konsumpcja, produkcja...
Około 15.00 rozpoczęliśmy najbardziej żywotną czynność na wszystkich koncertach - czekanie. Czekaliśmy, aż nas wpuszczą, potem czekaliśmy aż zagra support, potem na U2, na wyjście ze stadionu, wyjazd z parkingu... Impreza tego typu to w 3/4 czekanie, trzeba mieć zdrowie i mocne nerwy, bo zawsze znajdą się buraki wpychające przed ciebie do kolejki, i jak tu takiemu nie przyłożyć, gdy kwitniesz już od dwóch godzin, a taki przychodzi...
Głównym zajęciem podczas czekania jest produkcja śmieci poprzez konsumpcję. Ci z tyłu mają najgorzej, bo muszą przedzierać się przez stale rosnące zaspy butelek, worków foliowych i drugiego śniadania. Dobrze być na trzytysięcznym miejscu w kolejce, jeszcze są miejsca, gdzie stopą łatwo wyczuć grunt.
Ponoć po koncercie zebrano ponad 25 ton śmieci. Może to zdumiewać tylko laików, którzy nie wiedzą, że po meczach ligowych jest ich dwa - trzy razy więcej.

Być jak Mojżesz
Po zajęciu strategicznych pozycji niedaleko sceny, mieliśmy jeszcze jakieś dwie godziny do supportu (grał Snow Patrol, całkiem przyzwoity brit pop jeśli mam być szczery). Po godzinie stania, która jako czynność sama w sobie jest arcynudna, stwierdziłem że mam dość, człowiek nie wielbłąd, zresztą warto zobaczyć cokolwiek, więc heja, zacząłem się wyciskać z tłumu jak pestka z arbuza. Połaziłem, doceniłem żart sprzedawców oferujących pizzę za 10 zł kawałek (ten maleńki trójkącik na jeden ząb) i zacząłem żmudny proces szturmowania toalet. Między mną a miejscem docelowym - potworne mrowie. Nagle, gdy zrezygnowany nie wiem, czy się wycofywać, czy brnąć dalej, ludzkie morze się rozstępuje, i w ciągu kilku sekund droga staje otworem, wysypana złotym piskiem, cud. Na scenę weszli technicy, a wszyscy myśleli, że to już...

Danie główne
Koncert - pycha! Nie ma co pisać, bo.

Deser - droga mleczna
Ułożona z świecących telefonów komórkowych. Chyba nie było na koncercie osoby bez. Już to pisałem, ale naprawdę mnie poraziło.



Deser - laserjacket
Bono miał kurtkę. Kurtka, jak kurtka, nic wyjątkowego (poza tym, że dotykał jej Bono). Ale gdy pod koniec koncertu ją włączył, tak tak, włączył kurtkę, to się okazało. Kurtka wyposażona była w lasery, wszyte na wierzchu ramion i bokach ciała. Gdy wchodził we mgłę, wyglądało, jakby miał ogromne, szmaragdowe kolce, albo skrzydła z paciorków.



Long way home
Kiedy zaczęliśmy odwrót, przemyślnie wcześniej, aby nie było tłumów, zgodnie z koronną zasadą imprez masowych - kilka tysięcy osób zrobiło to samo. Drepcząc jak pingwiny wydostaliśmy się ze stadionu. Pierwszy raz od wielu godzin nikt się o nas nie ocierał, nie popychał i nie wbijał łokcia w żebra. Nogi mieliśmy głęboko, więc dowlekliśmy się do samochodu, nie świadomi tego, że przyjdzie nam jeszcze ponad dwie godziny wyjeżdżać z parkingu.
Z Wrocka musiałem się jeszcze tułać nieprzytomnie do Gór Zielonych, a tam Sklepy Elektronowe, bezwzględni klienci i piasek pod powiekami. Ale to drob nos tki.

Postanowienia na przyszłość
- jeden koncert na rok to i tak sporo - nieodwracalna strata słuchu, miejmy litość dla bębenków
- parkuj dalej, wyjeżdżaj szybciej - łatwiej podejść przed koncertem, niż kwitnąć po nim
- miejsca siedzące nie są takie głupie - może daleko, ale jaki komfort

4 komentarze:

Ula pisze...

No dobra, może trochę Ci zazdroszczę, że nie byłam. Ale gdybym była, to bym sobie zazdrościła, że nie zostałam.

ta pisze...

ta

Anonimowy pisze...

Też tam byłem, przeżyłem, stałem, czekałem i konstatowałem w uwielbieniu... ale wnioski mam nieco inne: otóż przyjechałbym jeszcze ze 2 godziny wcześniej -> lepsze miejsce w kolejce zajął -> bliżej sceny stanął! bo co za różnica czy stoję 10 czy 12 godzin a za to jaki efekt! warto!!! pozdro
`robi wan kenobi

Franc pisze...

co do miejsca, to raczej bym się intensywniej pchał na samym początku, zamiast przyjeżdżać wcześniej - efekt podobny, a ze świeżą siłą nikt nie wygra!

a że warto to rzecz całkiem oczywista, i 12 a nawet 15 godzin nie jest za dużo żeby tam być, widzieć i słuchać