Drzwi Sklepów Elektronowych otworzyły się szeroko, wpuszczając chłodne powietrze, zapach perfum i głosy z zewnątrz. Kilka suchych liści zawirowało i pofrunęło na środek pomieszczenia, tuż obok śladu męskiego buta i martwej ćmy. W wejściu pojawiła się kobieta, ostrożnie stąpająca po schodach z tym skupionym wyrazem twarzy wspólnym wszystkim krótkowidzom. Spotkaliśmy się w połowie drogi, niedokończone zdanie do towarzyszącego jej mężczyzny zawisło w powietrzu, nierozwiązana zagadka różnicy między narzutem a marżą straciła znaczenie. Przez moment przyglądaliśmy się sobie, niepewnie przypuszczając, że może to być ktoś niepokojąco znajomy, ktoś z dalekiej i pastelowej przeszłości, gdzie nie warto nazywać rzeczy po imieniu i spotyka się tylko kolory i zapachy, żadnych konkretów i dookreśleń. Ktoś znany doskonale i równie dobrze zapomniany.
Kobieta podeszła ostrożnie do lady.
- Baterie?
- Proszę.
Skasowane, rozliczone, ciach ciach, stukot rozsypanego bilonu i zakłopotany uśmiech, to ja może pomogę, dziękuję, nie ma sprawy.
- Czy my się kiedyś nie spotkaliśmy? - zapytała, i było w tym wszystko, od bezbłędnej egzekucji jakichkolwiek niedomówień mogących stanowić sens, po określenie jedynej słusznej odpowiedzi.
- Nie sądzę - odparłem szybko. Wyszła w jesień i było w tym wszystko, od przegadanych na tysiąc wieczorów zakończeń w stylu latynoamerykańskim po zdziwienie, jedno wielkie pytanie i arabeski słowne, które tak lubię, do znudzenia i amen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz